4/2020
Marek Kochan

Dotykowo

 

To będą najdłuższe święta wielkanocne w historii, cztery tygodnie, może sześć, albo i więcej. Będziemy myli dłonie wiele razy w ciągu dnia, nie znając swoich zbrodni, a może tylko wypierając je, jak Makbet, spychając w podświadomość.

Będziemy poznawali świat dotykowo, a raczej odpoznawali, nie dotykając. Arystoteles uważał, że jest pięć zmysłów, teraz czytam, że dziewięć, albo i dwadzieścia jeden. Mówiło się, że rządzi wszystkim wzrok. Albo zapach, na przykład kalafiorów, który nie pozwolił Wokulskiemu zakochać się w pani Stawskiej, jak chciałby Rzecki.

Dotyk był tym gorszym zmysłem, mniej jakby istotnym. Choć receptorów więcej, bo wzrok – oko, słuch – ucho, smak – jama ustna, a dotyk: całe ciało praktycznie. Ale jakoś mniej się o nim mówiło, rzadziej.

Proste ćwiczenie ze studentami, uczącymi się opowiadać. Wychodzili na dwadzieścia minut w dowolnym kierunku, dziesięć minut tam, dziesięć z powrotem. I każdy miał notować, uruchamiając tylko jeden zmysł. A potem opowiadać świat tak badany. Bo pisarz czuje intensywnie, w dobrej prozie jest pięć zmysłów.

Ci od wzroku mieli najłatwiej. Słuch: też łatwo, wyobrażali sobie, że są niewidomi, dźwięki wpadały im do ucha jak gotowe notatki. Ze smakiem było trudniej, grupa łączyła się z tymi od zapachu, było zbyt mało czasu, by zjeść. Sukces zależał od trasy. Mogli napotkać spaliny, wyziewy z baru albo kwiaty wiosną, albo tylko urynę i piwo w bramach, bo zajęcia były w centrum miasta. A jak ktoś miał słabe powonienie, wracał z niczym, jak ślepy.

Grupa od dotyku musiała się bardziej postarać. Obrazy, dźwięki czy wonie wpadały same do odpowiednich receptorów, wystarczyło tylko skupić uwagę na jednym, pomijając inne zmysły. A dotyk, cóż, nierówności płyt chodnikowych? Zimno klamki? Uderzenie ciała o inną postać, idącą nieuważnie? Oni musieli poznawać aktywnie, macać ściany, drzewa, dotykać powierzchni. Badać temperaturę, faktury obiektów, ich lepkość czy gładkość.

Teraz będą rekolekcje z tego przedmiotu. Zastanawianie się nad tym, czego się dotyka, bo przecież tego samego dotyka ktoś inny, zarażony prawdopodobnie. A potem taka dłoń niechcący do ust, oczu albo do nosa. A więc trzeba się uczulić, zrobić mapę zagrożeń. Od wyjścia samego, od furtki albo drzwi budynku, obce klamki, uchwyty, zimny pałąk bramki w metrze, jeśli ktoś będzie jeszcze jeździł metrem. Zresztą, to akurat bezpieczne, można popchnąć nogą. A potem co: parkomat, gdzie palec wpisujący numer auta styka się z innym palcem poprzez panel. Więc jak, wycierać ten panel chusteczką, naciskać przez chusteczkę? Oto decyzje, od których może zależeć życie.

Dalej: dżungla sklepu, gdzie pieczywo może przez kogoś macane, jabłka. Nie mówiąc o tym, co krojone, ważone. A jeśli się nawet kupuje coś w folii, to pytanie, kto tej folii dotykał przedtem. Na pewno wzrośnie liczba płatności kartą, bo pieniądze, wiadomo, dotyka się, trzymać takie potem, zarażone może, w portfelu – źle. Ale czy karta zbliżona do panelu może przenosić wirusy z innej karty wcześniej tam zbliżanej, a właściwe dotykanej, oto pytanie.

I najgorzej – inni ludzie. Obcych omijać, najlepiej z daleka. Ale co ze znanymi? Nie dotknąć, jak zwykle się robiło, nie objąć, nie pocałować? Najgorzej: ręka. Nie uścisnąć komuś bliskiemu prawicy? To jak odrzucić kogoś, zerwać znajomość, uznać za obcego. Niby rozumie się racje, zagrożenie, ale jednak. Nieswojo. Znów żółwik czasem może zbyt poufały, z niektórymi nie pasuje, jak nieoczekiwane przejście na „ty” albo zdrobnienie imienia. Opcja promowana w mediach: łokciem o łokieć, jak demonstrował wicepremier z ministrem. Ale to też tylko do bardzo bliskich osób, z mniej znanymi wydaje się zbyt poufałe, za potoczne, knajackie nawet, jak jakieś „siema”.

Spotkanie, w ostatni dzień normalnego życia, tuż przed połową marca. Dyrektor, kierownik literacki i ja. Dawno umówione, nie wypada przekładać, więc jestem. Myję dłonie po wejściu do budynku, bo przecież klamka, parkomat. Rąk nie podajemy sobie na powitanie, tylko kiwamy głowami, jak kowboje z wierzchołków swoich koni, po dwóch stronach pustynnego traktu. Łokciem też nie, nie wypada, nie dość się znamy, albo nie dość chcemy się poznać. Siedzimy na fotelach, w odległości półtora metra, rozmawiamy. Daleka raczej ta rozmowa, a nawet całkiem niebliska, ale może byłaby taka sama nawet z podaniem dłoni na początku. Wstaję, znów kiwamy sobie głowami jak kowboje. Dyrektor rzuca się do drzwi, otwiera mi klamkę przez szalik, żebym tylko nie dotknął jej dłonią. Może jestem zarażony, sugeruje tym gestem. Mógł poczekać, myślę, aż wyjdę, i potem zdezynfekować. A potem druga myśl: boi się, jest już po siedemdziesiątce, bardziej narażony. I tak odważny, że nie odwołał spotkania.

Świat się zwirtualizuje, jeszcze bardziej.

Wracać do domu, nie rozmawiać z nikim, nie dotykać niczego, a jeśli, to tylko przez folię, przez rękawiczkę gumową. Kontakt z ludźmi: przez telefon, mejle, wideoczaty. Jeśli dotykać, to tylko klawiatury, jak kiedyś kobiety nagiej. Deficyt bodźców uzupełniać inaczej. Klaskać, drapać się, gładzić szorstki koc, miętosić pluszaki, jeśli kto ma, tarzać się po dywanie, jak pies w trawie. Hołubić w pamięci chwile, gdy się dotykało i było dotykanym. Wierzyć, że kiedyś wrócą i że uda się to wszystko nadrobić.

pisarz, profesor Uniwersytetu SWPS. Autor powieści (m.in. Fakir z Ipi, 2013), zbioru opowiadań (Ballada o dobrym dresiarzu, 2005) oraz wielu dramatów realizowanych w Teatrze Telewizji i Teatrze Polskiego Radia m.in. HolyfoodRioReduty).