5/2020
Dorota Kozińska

Magdalena Olek

W starym kinie

 

Kiedy byłam mała, bardzo lubiłam oglądać z ojcem autorski program telewizyjny Stanisława Janickiego. Przybiegałam z drugiego pokoju na dźwięk fortepianowego wstępu z piosenki Szpilmana, który towarzyszył mojej ulubionej animacji z panem w cylindrze i z parasolem w ręku. Przeczekanie pogadanki było trudniejszym wyzwaniem dla dziecięcego temperamentu, ale ojciec edukował mnie nieubłaganie już od kołyski. W nagrodę mogłam potem obejrzeć cały film – niekoniecznie dla dzieci, ale zawsze czarno-biały. Między innymi dlatego, że nie mieliśmy w domu kolorowego telewizora. W konsekwencji do dziś nie widzę potrzeby koloryzacji starych filmów ani cyfrowego opracowywania nagrań archiwalnych.

Po wizualnych rozkoszach frankfurckiego Ringu proponuję zatem wycieczkę do świata opery sprzed blisko sześćdziesięciu lat. Piorunujące wrażenia artystyczne gwarantowane – trzeba tylko odrobinę wysilić wyobraźnię: poprawić w myślach jakość dźwięku, pokolorować oczyma duszy dekoracje i kostiumy, a na koniec tą samą metodą wyostrzyć obraz. Przedtem jednak pogadanka. Wytrzymają Państwo – przecież są już dorośli.

Zacznijmy od krótkiej historii Deutsche Oper Berlin, która w 2012 roku obchodziła stulecie istnienia. Trochę był to naciągany jubileusz, bo poprzedni gmach opery – zaprojektowany przez Heinricha Seelinga, wybitnego architekta teatralnego, twórcę między innymi Theater Bromberg z 1896 roku, czyli przedwojennego Teatru Miejskiego w Bydgoszczy – wzniesiono w niezależnym mieście Charlottenburgu, najbogatszym w całej pruskiej Brandenburgii. Działalność Deutsches Opernhaus zainaugurowano w listopadzie 1912 roku przedstawieniem Beethovenowskiego Fidelia. Budynek – już pod nazwą Städtische Oper – znalazł się w obrębie stolicy dopiero osiem lat później, kiedy weszła w życie Ustawa o Wielkim Berlinie. Do poprzedniej nazwy wrócił minister propagandy III Rzeszy Joseph Goebbels – w ramach wojny podjazdowej z berlińską Staatsoper, zarządzaną przez szefa rządu pruskiego Hermanna Göringa. W tym momencie wkroczył do akcji (po czym natychmiast zszedł ze sceny) główny bohater niniejszego felietonu – Carl Ebert, dyrektor Städtische Oper, któremu Göring zaproponował przejęcie wszystkich domów operowych w Berlinie. Ebert odmówił i wyjechał z Niemiec. Burzliwe dzieje teatru w czasach nazistowskich przypieczętował nalot RAF-u w listopadzie 1943 roku. Dwa lata później Ebert wrócił na stare śmieci. Przez kilkanaście sezonów prowadził zespół w Theater des Westens przy Kantstrasse, doglądając równolegle prac nad odbudową, a właściwie wskrzeszeniem opery w nowym, modernistycznym kształcie. Otwarcie Deutsche Oper Berlin w gmachu według projektu Fritza Bornemanna uczczono inscenizacją Don Giovanniego Mozarta – ostatnim spektaklem Eberta przed jego odejściem na emeryturę. Premiera odbyła się 24 września 1961 roku.

Dzień wcześniej telewizja Sender Freies Berlin zarejestrowała próbę generalną. Nagranie zostało wyemitowane nazajutrz, równolegle z premierą. A potem znikło w czeluściach archiwów. Wypłynęło na światło dzienne pół wieku później, po długich negocjacjach z prawnikami artystów bądź ich spadkobierców. Wydane na DVD przez wytwórnię Arthaus Musik, jest dziś dostępne pojedynczo lub w sześciopłytowym boksie obejmującym inne perełki z pierwszych lat działalności Deutsche Oper Berlin. Na Państwa miejscu zaopatrzyłabym się w całość – choćby po to, by się przekonać, że jakość ówczesnego niemieckiego teatru operowego zasadzała się przede wszystkim na robocie reżyserskiej i mistrzowskim prowadzeniu solistów-aktorów.

Nie mam nic przeciwko nowoczesności w operze: pod warunkiem, że koncepcja trzyma się kupy, a reżyser nie zostawi śpiewaków samopas. Z tych samych względów nie mam nic przeciwko operowej klasyce – o ile da się tak nazwać dorobek Carla Eberta, jednego z najzdolniejszych uczniów wielkiego reformatora Maksa Reinhardta. Można też ostrożnie założyć, że do opowiedzenia historii o ukaranym rozpustniku – która w ujęciu Mozarta i Lorenza da Ponte jest w gruncie rzeczy modelowym przykładem osiemnastowiecznej opery buffa – Ebert był wyjątkowo dobrze przygotowany z racji doświadczeń własnych. Nieślubny syn polskiego hrabiego, wpierw podrzucony przez zhańbioną pannę koleżance ze studiów, potem zaś adoptowany przez rodzinę, u której lekkomyślny tatuś wynajmował mieszkanie, musiał mieć naprawdę wesołe dzieciństwo.

Dlatego nie jest istotne, że jego Don Giovanni paraduje w pantalonach i koszuli z koronkowym kołnierzem, a służba – w przystrzyżonych pod michę perukach. Tu liczy się każde uniesienie brwi i mrugnięcie okiem, każde słowo we frazie, poparte modulowaniem tonu jak w teatrze dramatycznym. Nie przypominam sobie inscenizacji z tak brawurowo rozegraną sceną qui pro quo w drugim akcie: Leporello i jego pan, czyli Walter Berry i Dietrich Fischer-Dieskau, zamieniają się nie tylko strojami, ale też manierami, akcentem, nawet barwą głosu. To, czego nie ma w libretcie, w spektaklu Eberta odzywa się mową ciała: w duetach, w ansamblach, w mrożącej krew w żyłach scenie z posągiem Komandora.
I to wszystko w obsadzie, o jakiej współczesny operoman może tylko pomarzyć, pod batutą zmarłego niespełna dwa lata później Ferenca Fricsaya, jednego z największych dyrygentów XX wieku. Dźwięk chwilami jak z puszki, ekran śnieży, obraz skacze. Prosimy nie regulować odbiorników – i tak jest przepięknie.

krytyk muzyczna i teatralna, tłumaczka, wykładowczyni, latynistka.