6/2020

Mały kanon?

W tym roku po raz pierwszy program „Teatroteki” został wzbogacony o trzy filmowe realizacje współczesnej dramaturgii dla młodych widzów. Postawiono na zasłużone w tej dziedzinie nazwiska oraz teksty, które z sukcesem przeszły już próbę sceny. Ale czy za sensownym wyborem tytułów poszła wysoka jakość realizacji?

Obrazek ilustrujący tekst Mały kanon?

 

W dyskusji o polskiej dramaturgii współczesnej często umyka, jak wiele nowych tekstów adresowanych jest do dzieci i młodzieży. Można to sobie uświadomić, na przykład przyglądając się kolejnym edycjom Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej, który, poza przyznawaniem dotacji i nagród dla najlepszych spektakli i tekstów, rejestruje także wystawienia naszej nowej dramaturgii („współczesny” tekst w rozumieniu regulaminu konkursu to tekst nie starszy niż dwadzieścia lat w chwili wystawienia). I tak w sezonie 2018/2019 wśród około stu trzydziestu wystawień nowych polskich sztuk komisja konkursu przyjęła niemal czterdzieści, często prapremierowych, inscenizacji tekstów dla młodego widza. Według tych danych spektakle te stanowiłyby niemal 30% współczesnego repertuaru. Dodać wypada, że w tym samym sezonie pięć z dwunastu przedstawień docenionych zakwalifikowaniem do finału konkursu było opartych na tekstach dla dzieci lub młodzieży. Czy znaczy to, że teatr dla młodego widza jest równie dobry jak ten dla dorosłych? Nie zawsze. „Jedne z najgorszych doświadczeń konkursowych spotkały mnie właśnie na spektaklach dla dzieci” – oceniał w dyskusji miesięcznika „Dialog” Dominik Gac, jeden z członków komisji w sezonie 2018/2019.

Choć niejednokrotnie to właśnie oparte na nowych tekstach spektakle dla młodego widza przynoszą olśnienia. Współcześni autorzy bywają bardzo odkrywczy choćby w tworzeniu chwytliwych metafor pozwalających mówić o sprawach trudnych czy niejednoznacznych, często też proponują niezwykłe formalne pomysły na komunikację z młodym widzem. Kiedy zaś wykonawcy przekładają te walory tekstu na język widowiska, zdarzają się premiery naprawdę wyjątkowe. Od lat rośnie zapotrzebowanie na nowe teatralne teksty dla dzieci i młodzieży, które operowałyby współczesnym językiem, dotykałyby dzisiejszych problemów, ale i były bardziej nowatorskie w formie. Na to zapotrzebowanie odpowiadają dramatopisarze (głównie dramatopisarki!), często wyspecjalizowani w komunikacji właśnie z tym konkretnym odbiorcą.

Ten wartki nurt polskiej dramaturgii dostrzegli twórcy „Teatroteki” – cyklu teatralno-filmowych adaptacji polskich sztuk współczesnych. Po kilku latach od jego powołania organizatorzy chwalą się już pięćdziesięcioma realizacjami. To piękny wynik, choć marzenie o „kanonie realizacji polskiej dramaturgii ostatniej dekady”, jakie wyrażała krytyka po udanej pierwszej edycji „Teatroteki”, okazało się może nieco przedwczesne – przy okazji kolejnych odsłon podnosiły się głosy, że jakość spektakli zaczęła spadać. Czyżby wyczerpał już się rezerwuar wartościowych tekstów? A może organizatorzy cyklu inwestują raczej w liczbę realizacji niż w ich jakość?

Tak czy inaczej, w tym roku nieco zmieniła się stawka: po raz pierwszy program „Teatroteki” został wzbogacony o trzy filmowe realizacje współczesnej dramaturgii dla młodych widzów. Postawiono na zasłużone w tej dziedzinie nazwiska oraz teksty, które z sukcesem przeszły już próbę sceny: Dziób w dziób Maliny Prześlugi, Królewna Logorea i Niedźwiedź Marii Wojtyszko oraz A niech to Gęś kopnie Marty Guśniowskiej. Czy powstały „kanoniczne” realizacje tekstów dla dzieci?

Mowa ptaków

W sztuce Prześlugi poznajemy bandę pospolitych podwórkowych gołębi, które autorka obdarzyła nie tylko żargonem, ale i swoistym „etosem” współczesnych kiboli. Ich stadne poczucie siły i wyższości wyraża się w skandowaniu quasi-kibicowskich zaśpiewek, takich jak „Rządzą gołębie, zawsze gołębie, tylko gołębie!”. Jak na kiboli przystało, podwórkowa banda jest też agresywna wobec mniejszych i słabszych, w tym wypadku samotnego wróbla Przemka. Akcję sztuki napędza plotka, że Janusz, członek bandy gołębi, został porwany i pożarty przez lokalną kotkę Dolores. Na niej ptaki koncentrują pasywną i cokolwiek nonsensowną agresję, robiąc z kotki swoją główną antagonistkę. Owa plotka rzecz jasna nie ma potwierdzenia w faktach, i choć Przemek zgłasza rozsądne wątpliwości, że przecież nic nie świadczy o tym, żeby to Dolores była winna zniknięcia Janusza, jest natychmiast uciszany. Figura wroga jest bowiem gołębiom niezbędna do skonstruowania własnej tożsamości.

Dziób w dziób stanowi, jak widać, krytykę rodzimej ksenofobii, Prześluga wskazuje w swojej sztuce, jak szkodliwe społecznie jest skupianie się na antagonizmach, czemu przeciwstawia zdrową potrzebę przynależności do grupy i bycia akceptowanym. W finale okazuje się, że i z kotką Dolores idzie się dogadać, wróbel może kumplować się z gołębiami, zaś Janusz wcale nie został pożarty, ale po prostu wyjechał na urlop…

W realizacji, której podjęła się Magdalena Małecka-Wippich, wszystkie te wątki są obecne, ale czegoś jednak brakuje. W poczet sukcesów reżyserki można zaliczyć udaną ekspozycję bohaterów przeprowadzoną w stylu rapowego wideoklipu, z wartkim montażem i w rytm muzyki z hip-hopowym beatem. Dowcipnie też zobrazowane jest miejsce akcji: zgrzebne podwórko z trzepakiem i nieudolnymi graffiti na murach. Filmowemu spektaklowi zabrakło jednak napięcia, które w sztuce Prześlugi koncentruje się wokół pojawienia się wielkiej i krwiożerczej kotki. Realizatorzy scenicznych adaptacji często potęgowali to napięcie, przeskalowując postać Dolores. Bodaj najefektowniej rozwiązał to Zbigniew Lisowski w lalkowej inscenizacji tekstu w toruńskim „Baju Pomorskim” z 2013, w której postać Dolores grała gigantyczna lalka. W aktorskiej wersji zaś nie znaleziono dla tej kluczowej postaci równie mocnego ekwiwalentu.

Twórcy Dziób w dziób realizują najważniejsze wątki dramatu, ale na tyle pospiesznie i jednocześnie bez napięcia, że nie robią one większego wrażenia. Przez co, jak sądzę, młodzi widzowie mogą nie poczuć wagi tematów poruszanych przez Prześlugę.

Przeżyć emocję

Problemem niektórych realizacji „Teatroteki” jest właśnie wymóg zamknięcia długości filmu w trzech kwadransach. Niektórym twórcom udaje się kondensację fabuły przekuć w atut, inni pędzą nieraz na łeb na szyję, nie zostawiając pola na wybrzmienie scenariuszy. Ten kłopot dobrze było widać w tegorocznej realizacji Królewny Logorei i Niedźwiedzia w reżyserii Justyny Łagowskiej według sztuki Marii Wojtyszko. To tekst gęsty od barwnych postaci i zdarzeń, pełen zmian miejsc akcji, które w spektaklu często ledwie zostają naszkicowane (prapremiera sztuki w warszawskim Guliwerze w reżyserii Jakuba Krofty trwała aż dwa razy dłużej – dziewięćdziesiąt minut).

Wielka szkoda, że nie udało się twórcom wynegocjować choćby dodatkowego kwadransa, by spowolnić nieco rytm filmowego spektaklu. Zwłaszcza że sztuka Wojtyszko afirmuje właśnie uważność. Jej tytułowa bohaterka jest jedynaczką, która na wieść o narodzinach brata, mającego zostać następcą tronu, nawiązuje kontakt z szarlatanem Bezkantym Dilem i rzuca klątwę, która zamienia chłopca w niedźwiedzia. Powodowana wyrzutami sumienia, rusza w podróż, by odnaleźć tajemniczego czarodzieja i spotyka po drodze postaci, które także usiłują naprawić popełnione w życiu błędy. Nie do końca przebija się piękne przesłanie sztuki, że dziecku trzeba pozwolić na czucie i przeżywanie emocji, choćby tych pozornie „nieładnych” lub „niestosownych”. Podróż Logorei wydaje się być alegorią wsłuchiwania się we własne emocje, próbą uważnej odpowiedzi, co tak naprawdę znaczy zazdrość bohaterki o młodszego brata.

Realizacja Łagowskiej ma świetną obsadę. Wśród drugoplanowych postaci wyróżnia się zwłaszcza Sonia Roszczuk w roli Hrabiny Melancholii DeFicyt, uzależnionej od „złotych cukierków” podsuniętych jej przez Bezkantego. Zapamiętuje się oczywiście Monikę Frajczyk w tytułowej roli, ale w końcu także milczącą rolę Piotra Polaka, który wcielił się w brata królewny. Jednak mimo dobrych ról całość może wydawać się dla młodego widza nieco dezorientująca: zanim ten zdąży zrozumieć i przyswoić motywacje konkretnych postaci i się do nich przywiązać, pojawiają się kolejne i kolejne. Dramat Wojtyszko nie najlepiej zniósł tempo narracji, jakie narzuca „Teatroteka”.

Gęś ma swój sens

Niewątpliwym sukcesem tegorocznej edycji „Teatroteki” jest natomiast realizacja tekstu Marty Guśniowskiej A niech to Gęś kopnie, która podczas marcowego festiwalu „Teatroteka Fest” w Teatrze Collegium Nobilium uhonorowana została Grand Prix jury oraz nagrodą za najlepszy tekst festiwalu, przeganiając w rywalizacji wszystkie tytuły, także te przeznaczone dla dorosłej publiczności. Trudno dyskutować z tym werdyktem: tekst Guśniowskiej opowiadający o kościstej Gęsi, która straciła poczucie sensu życia i postanawia oddać się Lisowi na pożarcie, należy do największych osiągnięć autorki. Zresztą ona sama pięć lat temu świetnie go wyreżyserowała w poznańskim Teatrze Animacji.

Filmowa realizacja Gęsi w reżyserii Joanny Zdrady bez wątpienia dołączy do wzorcowych wystawień tego utworu. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to wspaniałe projekty i niebywała pieczołowitość wykonania scenografii (Zofia Mazurczak-Prus) i kostiumów (Justyna Bernadetta Banasiak i Alicja Patyniak-Rogozińska), kojarzących się zrazu z pełnymi powabu i niedzisiejszej elegancji ilustracjami Jana Szancera. Tak malarsko i szczegółowo wykreowanego świata przedstawionego bardzo często brakuje spektaklom „Teatroteki”, których produkcja podobno trwa bardzo krótko. Bywa czasem, że świat przedstawiony wydaje się w nich nie tyle stworzony, co naprędce „zaimprowizowany”.

Druga sprawa to obsada. Jeśli istnieje idealna odtwórczyni roli ptaka nielota w depresji (choć pięknej laleczki z poznańskich Animacji nie sposób zapomnieć), to jest nią Agnieszka Przepiórska – z zaróżowionym nosem i nogami, jednym tylko skrzydłem, neurotyczną niepewnością w ruchu i głosie. Świetny jest również Arkadiusz Janiczek w roli Lisa, który z ogromnym wdziękiem portretuje zgnuśniałego kawalera, skrycie marzącego o bliskości (wymienić należy także Łukasza Lewandowskiego jako ekscentrycznego Narratora i Krzysztofa Dracza w roli Wilka).

Ten piękny spektakl jest doskonałym punktem wyjścia do poważnej rozmowy z dziećmi o tym, czym jest depresja – tak częsta w dzisiejszych rodzinach.

Co dalej?

To, że dramaturgia dla młodego widza została przez organizatorów „Teatroteki” dostrzeżona, jest istotne samo w sobie. Choć nadal kluczowe jest postawione wcześniej pytanie o jakość realizacji. Cykl „Teatroteka Młodego Człowieka” ma być kontynuowany w kolejnych sezonach, w planach podobno są też wystawienia tekstów przeznaczonych dla młodzieży. O wybór tytułów nie trzeba się obawiać – dobrych sztuk dla nastolatków nie ma wprawdzie jeszcze tak wiele jak dla młodszej widowni, ale bez wątpienia jest w czym wybierać. Martwić należy się za to, czy twórcom kolejnych spektakli uda się sprawić, że iskra przejdzie przez ekran i młodzi widzowie zechcą wejść w wykreowany przez nich świat. Jak widać po pilotażowej edycji, dobry tekst to jeszcze nie wszystko. Jedno w pełni udane przedstawienie na trzy dobre sztuki – to wciąż niezbyt satysfakcjonujący rezultat.

krytyk teatralny, w redakcji „Teatru” od 2012 roku.