Zaraza w czasach Szekspira
Dla londyńskich teatrów i aktorów wybuch zarazy oznaczał katastrofę. Jeżeli liczba zgonów na skutek zarazy przekraczała trzydzieści tygodniowo, teatry po prostu zamykano i nikogo los aktorów, antreprenerów czy dramatopisarzy nie obchodził.
Wikimedia Commons, domena publiczna
Niecałe trzy miesiące po narodzinach Williama Szekspira (kwiecień 1564) w niewielkim mieście Stratford nad rzeką Avon wybuchła dżuma. W ciągu sześciu miesięcy zmarła jedna piąta mieszkańców (200) i dziwić się można, że rodzinę małego Willa nieszczęście ominęło. W poprzedzającym roku na skutek zarazy, roznoszonej przez szczurze pchły (o czym nie wiedziano) i kropelkowo przez zakażonych, w całym kraju zmarło 60 000 ludzi, z czego jedna trzecia w samym Londynie. Dla bezpieczeństwa królowa Elżbieta przeniosła się wówczas do Windsoru, a każdego przybysza ze stolicy, który łamał zakaz zbliżania się do zamku, czekał stryczek. W następstwie tego w Londynie i innych miastach rozpoczęto gromadzenie danych statystycznych dotyczących ilości zachorowań i zgonów. Jeszcze za życia poety miał się on zetknąć z zarazą parokrotnie, już w czasie zamieszkiwania w Londynie, w 1592 roku, w 1603, 1606 i 1609. W każdym razie nie ulega wątpliwości, że wspomnienie zarazy, przekazywane przez ocalałych, przetrwało jeszcze wiele lat i dorastający chłopak wychowywał się w otoczeniu żywej pamięci o tragedii rozlicznych rodzin, nawet najbliższych sąsiadów. Słyszał o odstręczających symptomach choroby, jej strasznych następstwach, o kwarantannie, która więziła całe rodziny na wiele tygodni, a niekiedy nawet miesięcy. Zakażeni umierali w ciągu paru dni.
Dżuma przywędrowała do zachodniej Europy z Krymu: podczas tatarskiego oblężenia w 1346 roku należącego wówczas do Genui miasta Kaffy (czyli starożytnej Teodozji) oblegający, przy pomocy trebuszy czy innych machin oblężniczych, wrzucili do miasta zwłoki żołnierzy zmarłych na dżumę (przywleczoną z Chin), co spowodowało wybuch zarazy w mieście. Uciekinierzy z Teodozji dotarli do Aleksandrii, Damaszku, Konstantynopola, do wielu innych wielkich miast, w tym także do rodzimych Włoch, i w ten sposób dżuma dotarła do Europy, w ciągu pięciu lat zmniejszając jej populację mniej więcej o połowę: zmarło kilkadziesiąt milionów ludzi! Miało to znaczące konsekwencje w dziejach gospodarczych, społecznych i kulturowych Europy, a także spowodowało wzrost nieufności, a nawet wrogości wobec obcych, w tym szczególnie Żydów i Cyganów, których oskarżano o celowe zakażanie chrześcijan (dochodziło do pogromów: na przykład w 1349 roku w Strasburgu spalono kilkuset Żydów, jak chcą niektórzy, ofiar było dwa tysiące). Powszechnie odczytywano zarazę jako dopust boży – karę za grzechy.
Tak czy inaczej, kiedy na samym początku lata 1590 Szekspir trafił do Londynu, jako młody aktor kompanii lorda szambelana i początkujący dramatopisarz, znalazł się w miejscu szczególnym, nie tylko dlatego, że była to stolica. Londyn, podówczas dwustutysięczna metropolia, rozrastał się wręcz lawinowo, ściągając tysiące biedaków z całego kraju, którzy przybywali tu w nadziei stworzenia lepszego życia. Cóż, kiedy liczba rąk do pracy przewyższa popyt, rezultat może być tylko jeden: bezrobocie. Dotyczyło to zarówno mężczyzn, jak i kobiet, które też uciekały ze zubożałych wsi, licząc na lepsze warunki w mieście. Bezrobocie, z kolei, miało i dalsze następstwa: wzrost ubóstwa, przestępczości i prostytucji. Bieda tych ludzi, brak jakichkolwiek perspektyw na poprawienie bytu, beznadzieja są dziś trudne do wyobrażenia, przerażały nawet ówczesnych. Piszą o nich Thomas Nashe czy Thomas Dekker, główne pióra reportażu. Wybuch zarazy w 1603 roku Dekker opisał w dziele pod sarkastycznym tytułem The Beautiful Year, czyli Piękny rok. Nie ma jednak dzieła dramatycznego, które w całości poświęcone by było zarazie. Za to ukazały się drukiem aż dwadzieścia trzy rozprawy „naukowe” dotyczące dżumy: w żadnej nie ma wzmianki, że to szczurze pchły ją roznoszą.
*
Pamiętać należy, że w dużych miastach przerażający był brak higieny, brak kanalizacji, czystej wody czy łaźni publicznych. Rzeka Tamiza była ściekiem, a nieliczne studnie nie były w stanie zaspokoić potrzeb. Załatwiano się często gdzie bądź. Nieczystości wylewano na ulice, do rynsztoków (choć groziła za to grzywna), a przydomowe latryny nie miały charakteru publicznego. Domowych toalet po prostu nie było. Jedyne publiczne znajdowały się na Moście Londyńskim, więc nieczystości spływały rzeką, której woda nie nadawała się do picia czy kąpieli. Domowe latryny opróżniano raz w roku albo i rzadziej (było to drogie) – robili to „gong-fermors” albo „gong-farmers” (bądź też „gold-finders” – jak żartobliwie nazywa ich Thomas Nashe), nawet nieźle opłacani, ale skazani na ostracyzm. Pracować mogli jedynie nocą (ulice były nieco oświetlone latarniami w bramach domów – londyńczyków obowiązywał taki nakaz). Mieszkać wolno im było tylko w wyznaczonych rewirach. Śmierdzieli przy tym okrutnie.
W prywatnych domach łazienek w dzisiejszym rozumieniu właściwie nie było. Uważano, że kąpiel może stanowić zagrożenie dla zdrowia: podczas jej zażywania pory się rozszerzają i w ten sposób choroba przenika do ciała. Myto przede wszystkim widoczne części: twarz i dłonie, a także włosy. Do mycia używano lnianych ściereczek i ręczników. Przestrzegano też mycia rąk przed posiłkami i w trakcie ich trwania (jedzono wówczas palcami, a widelce uważano za włoskie dziwactwo). Kąpiel w wannie czy w balii była pracochłonna i kosztowna. W dużym mieście, jakim był Londyn, trzeba było nanieść wody z publicznej studni albo w ostateczności z Tamizy, która – jak wspomniałem – była też miejskim ściekiem („filthy Thames waters” – pisał Thomas Nashe). Wymagało to sporego wysiłku. Można było kupić od woziwody, ale to było drogie. Ponadto wodę trzeba było podgrzać, co wymagało drewna (do węgla nie miano jeszcze zaufania) i podbijało rachunek. Mydło zapachowe było importowane (głównie z Hiszpanii) i przez to drogie, ponad trzy pensy za funt. W powszechnym użyciu było „czarne mydło” o konsystencji mazi (pół pensa za funt); nieco lepsze i droższe było „mydło szare”. Ambasador wenecki dziwił się, że królowa Elżbieta zażywa kąpieli raz w miesiącu: nie dziwił się dlatego, że tak rzadko (czy często), lecz dlatego, że w ogóle kąpała się, nie będąc chora.
Dbano natomiast w miarę możliwości o czystość długich lnianych koszul (takie było znaczenie słowa „shirt”), które noszono zamiast dzisiejszej bielizny i które miały wchłaniać pot i brud; wierzono, że to wystarczy, choć zapach niemytych ciał (i mieszkań) trzeba było neutralizować „perfumami”, a nie wszystkich było na nie stać. To podczas ataku czarnej śmierci w połowie XIV wieku wprowadzono wodę kolońską. Pchły i wszy towarzyszyły praktycznie wszystkim (wszy wyczesywano gęstym grzebieniem). Na wielu obrazach z epoki widzimy kobiety (nigdy mężczyzn!) wyłapujące nękające je pchły. Wszechobecny smród, fetor ścieków i ciał ludzkich był częścią i zmorą ówczesnego życia. Miasta czuć było z daleka.
Łaźni publicznych nie było od blisko stu lat, zniknęły wraz z wiekami zwanymi „ciemnymi”, gdyż rozporządzenia poprzednich monarchów doprowadziły do ich zamknięcia, a to z powodu rozpusty, jaka tam miała miejsce, a co za tym idzie – rozprzestrzeniania się innej, obok dżumy, zarazy, która nie miała charakteru sezonowego czy okresowych nawrotów: była czymś stałym. Mowa oczywiście o syfilisie – pladze nie tylko wojska, marynarzy, prostytutek czy wyższych sfer, lecz całej dorosłej populacji. O ile z epoki średniowiecza zachowała się bardzo bogata ikonografia kąpieli, także wspólnych, kobiet i mężczyzn, nawet tych zażywanych w domach publicznych, to w renesansie bardzo trudno takowe znaleźć. Wbrew pozorom nagość była częściej ukazywana w malarstwie średniowiecznym (zwłaszcza w marginaliach rękopiśmiennych ksiąg), gdzie nie stroniono od scen erotycznych, a nawet ukazywania kopulujących par, natomiast w renesansie nagość i erotykę zakryto kołdrą przyzwoitości – anegdotą mitologiczną lub biblijną. Nadzy bogowie i boginki mogli kopulować do woli, „prawdziwi” ludzie – nie. Stąd rosnąca rola umowności i kalamburu w malarstwie i literaturze. Dosłowne obrazy kopulacji zastępuje moździerz i tłuczek, intymności kobiece czytano w lutni albo w ostrydze, w nieszpułce lub w naciętym melonie, a dudy lub śledzie mogły oznaczać penis (bogactwo ukrytych znaczeń w tym zakresie staje się imponujące). W każdym razie, wraz ze średniowieczem higiena osobista i miejska znikają na kilkaset lat!
*
Dla londyńskich teatrów i aktorów wybuch zarazy oznaczał katastrofę. Nie było przecież administracyjnych „tarczy”, instytucji wspomagających, zasiłków dla bezrobotnych. Jeżeli liczba zgonów na skutek zarazy przekraczała trzydzieści tygodniowo, teatry po prostu zamykano i nikogo los aktorów, antreprenerów czy dramatopisarzy nie obchodził. Ponieważ byli to ludzie żyjący zawodowo z teatru i wpływów z biletów, ich los był nie do pozazdroszczenia. W królewskich rozporządzeniach, które narzucały rozmaite zakazy obywatelom, były też porady, jak poradzić sobie z zakażeniem. Już w 1578 roku królewska Tajna Rada sporządziła kilkanaście wytycznych, obowiązujących na czas zarazy. I tak, władze miasta miały obowiązek śledzenia rozprzestrzeniania się choroby. Wyznaczeni „przeszukiwacze”, czyli „searchers”, mieli naocznie badać przyczyny śmierci każdej zmarłej osoby. Ubrania i pościel zadżumionych miały być komisyjnie palone. Drzwi i okna domów zabijano deskami, a dodatkowo na drzwiach wejściowych dla ostrzeżenia malowano czerwony krzyż z napisem „Boże, okaż litość”. Ludzie dobrej woli dostarczali nieszczęśnikom wodę i jedzenie, ale jak któryś z nich umierał, ciała nie zabierano. Zdarzało się, że wszyscy przechodzący kwarantannę umierali, i dopiero wtedy rozkładające się ciała wynoszono i grzebano we wspólnych, bardzo głębokich grobach. Robiły to specjalne służby, nadzorca („watchman”), którego zadaniem była obserwacja „zakażonych domów”, oraz jego pomocnicy („cart labourers”). Płacono im nieźle, ale śmiertelność wśród nich była wielka.
W czasie kuracji, dla odróżnienia, leczeni mieli nakaz chodzenia z blisko metrowej długości, pomalowaną na biało różdżką. Zakazywano też jarmarków, zgromadzeń publicznych, a nawet uczestnictwa w pogrzebach – tam limit ograniczał się do sześciu osób. Nowo przybyłe statki poddawano czterdziestodniowej kwarantannie (po włosku czterdzieści to „quaranta”: stąd ukuto słowo „kwarantanna”). Zabijano bezdomne psy i koty, a na skrzyżowaniach ulic palono ogniska w celu oczyszczenia powietrza. Żebraków wyrzucano z miasta, a na obrzeżach urządzano prowizoryczne „umieralnie”. Najważniejsza jednak była kwarantanna, przynajmniej cztero-, sześciotygodniowa, w każdym domu, w którym wykryto chorobę, obowiązująca chorych i zdrowych, także służbę. Wyznaczone straże pilnowały, by nikt nie wymknął się z domu. Dziwić natomiast może ukształtowany podówczas zwyczaj, że znajdowano kobiety, które za sowitą opłatą (dwa funty za sześć tygodni: to roczna pensja wykwalifikowanego robotnika) godziły się zamieszkać w domach poddanych kwarantannie, aby opiekować się chorymi i zdrowymi. Nie wszystkich było na to stać.
Pamiętajmy, że nie było państwowej czy miejskiej służby zdrowia; owszem, były szpitale, nawet dla psychicznie chorych, ale dla zapewnienia sobie jakiejkolwiek opieki i tak trzeba było płacić (tak jak w więzieniu). Tak więc na pomoc medyczną nie bardzo można było liczyć: każdy działał we własnym zakresie, choć ogólne zarządzenia, zakazy i nakazy wydawane były przez królewską Tajną Radę (czyli rząd) albo przez rady miejskie. Kiedy w 1603 roku w Londynie wybuchła dżuma, i to zaraz po śmierci królowej Elżbiety, biednym zalecano papkę z jabłka i aloesu, bogatsi mogli zażywać tajemnicze pigułki Rufusa, smoczą wodę („dragon water”), a także starożytną odtrutkę na wszystko, czyli theriac. Przepisywano też cudowny lek wszechczasów, czyli mithridatium, wynaleziony ponoć przez króla Pontu Mitrydatesa VI Eupatora (132–63 p.n.e.): zawierał osiemdziesiąt dziewięć składników i stanowił panaceum na wszelkie zarazy i trucizny. Używany do dziś na Wschodzie. Oczywiście, wiele leków stosowano po wcześniejszym puszczeniu krwi i oczyszczeniu organizmu. Zalecano też stosowne diety i napoje, eliksiry z rozmarynu, szczawiu, jałowca i szafranu, rozliczne zioła, w tym także i wielką nowość na rynku, jaką był tytoń.
Na lekarzy nie bardzo można było liczyć, bo i tak niechętnie zbliżali się do zakażonych. A jak już to robili, to w strojach ochronnych, z goglami na oczach i przedziwną maską ze sterczącym ptasim dziobem: nie był to kaprys, lecz wymógł praktyczny – w „dziobie” upychano wonne i lecznicze zioła, olejek bergamotowy (wyrabiany z włoskiej odmiany pomarańczy), by nieco złagodzić straszliwy smród unoszący się wokół zadżumionych. Strój ochronny dopełniał długi płaszcz, a także wysokie buty, kaptur, kapelusz z szerokim rondem i rękawice. Lekarze ciało odkażali octem i żuli dzięgiel (zwany dzisiaj lekarskim) lub czosnek, a do pasa mieli przytroczone amulety: grudki wyschniętej krwi i proszek z wysuszonych ropuch. Jednym z wyjątków, który nie stronił od zakażonych, był słynny lekarz (bez studiów), prekursor psychoanalizy, szarlatan – jak chcieli niektórzy – czyli Simon Forman, który podczas wcześniejszej zarazy już chorował, w cudowny sposób wyleczył się i dzięki temu był uodporniony. On też dzielnie wspomagał chorych, ale wiele nie mógł im pomóc (zalecał trzymanie zadżumionych w cieple i zakazywał jedzenia cebuli). Był człowiekiem niezwykłym, jasnowidzem, który umiał znaleźć zagubiony klejnot, stwierdzić ciążę, przepowiedzieć ważne zdarzenia w życiu ludzi. Co do dnia przewidział własną śmierć – utonął w Tamizie. W każdym razie, jak rozsądnie zauważył jeden z autorów wspomnianych traktatów medycznych, Nicholas Bownd, ponieważ żaden z przepisywanych środków nie działał zgodnie z oczekiwaniami, jedyna nadzieja pozostawała w Bogu.
Niekiedy zamknięcie teatrów było stosunkowo krótkie, ale zdarzało się, że trwało i dwa lata, jak w 1592–1594. Przerwa w działalności teatrów londyńskich zmusiła wówczas aktorów do szukania szczęścia na prowincji, choć nie wszędzie ich wpuszczano. Co odważniejsi tworzyli grupy wędrowne, wyprawiające się za morze, na kontynent. W ten sposób zaraza przyczyniła się do niezwykłego zjawiska, jakim była działalności angielskich komediantów w wielu miastach Europy północnej, w Niderlandach, Cesarstwie i Polsce (występowali regularnie w Gdańsku, a w Warszawie znaleźli królewski patronat Wazów). Oczywiście, tam też wybuchały zarazy, co powodowało, że aktorów niekiedy nie wpuszczano w obręb murów miasta czy do książęcych zamków.
*
Poza Romeem i Julią (o czym poniżej), gdzie zaraza ma znaczenie fabularne, u Szekspira tylko sporadycznie pojawia się w dialogach (na przykład Oliwia w Wieczorze Trzech Króli mówi metaforycznie, że „miłość jest równie zaraźliwa jak zaraza”). W Królu Lirze znajdujemy drobną wzmiankę, kiedy zawiedziony i skrzywdzony przez wyrodne córki król mówi do Goneryli, że jest „jak wrzód, wybroczyny zarazy”. W sumie słowo „plague”, czyli „zaraza”, pada u Szekspira dziewięćdziesiąt osiem razy (dodać do tego można kilkanaście pochodnych), najwięcej w części pierwszej Henryka IV, gdzie po raz pierwszy pojawia się rubaszny, tchórzliwy pijanica, drobny oszust, złodziejaszek, bywalec burdeli, czyli Falstaff. Najczęściej są to przekleństwa typu „a niech to zaraza” albo „niech cię zaraza weźmie”. Nie ulega jednak wątpliwości, że świadomość tragedii i zagrożeń jest w całej epoce wszechobecna. Dodajmy, że dzieci zaraza, zwana też czarną śmiercią, nie oszczędzała. Jak już wspomniałem, powszechnie traktowano to jako dopust boży, karę, jaką ponosimy za życia (stąd niebywały rozkwit sekt pokutniczych: byli to flagelanci, czyli biczownicy, którzy tłumnie, półnadzy, wędrowali po kraju, biczując się do krwi). Może to właśnie powodowało, że zaraza nie stanowiła dobrego materiału dla tragedii: jeśli człowiek nie ma wpływu na swój los, a jego decyzje nie mają większego znaczenia dla rozwoju wydarzeń, to i o tragedii trudno mówić (można tylko w potocznym tego słowa znaczeniu). O straszliwym nieszczęściu i cierpieniu – tak, o tragedii – nie, bo tam to jednostka podejmuje decyzje, które prowadzą do nieszczęścia, a przez to czynią ją odpowiedzialną.
To właśnie we wczesnej tragedii Szekspira, jaką jest Romeo i Julia, natrafiamy na wątek fabularny, gdzie zaraza w Weronie powoduje tragedię, której łatwo było uniknąć. Jest tam bowiem pewien szczegół, często w inscenizacjach niepodkreślany, który powoduje, że misterny plan Ojca Laurentego, mający doprowadzić do szczęśliwego końca, spali na panewce. Otóż, poczciwy zakonnik wysyła list do Romea, który na wygnaniu czeka na wieści, które ma przywieść jego sługa, Baltazar (bo tak się z Laurentym umawiał podczas ostatniego przed ucieczką spotkania). Szkopuł w tym, że leciwy zakonnik zapomina o tym, że obiecał odszukać Baltazara i przez niego przesłać wiadomość (o pozornej śmierci Julii, którą w myśl planu Romeo ma ratować na cmentarzu). Zamiast tego prosi o przysługę innego zakonnika, Jana. Ten jednak, zanim zdoła wyjechać, trafia do domu chorego, którego skazano na kwarantannę i tam musi jakiś czas przebywać, listu do Romea nie dostarczając. Tymczasem Baltazar, na wieść o śmierci i pogrzebie Julii, nie wiedząc nic o planie ojca Laurentego, który Julii dostarczył specjalną miksturę, pozorującą śmierć, jedzie do Mantui i zamiast listu przekazuje hiobowe wieści. To skłania Romea do natychmiastowego powrotu do Werony, gdzie na cmentarzu natyka się na Parysa, którego zabija, a następnie, na moment przed tym, jak Julia odzyska świadomość, popełnia samobójstwo. Julia idzie w jego ślady i tragedia młodych się spełnia.
Wspomniałem już o zatrważającym poziomie higieny osobistej i miejskiej w elżbietańskim Londynie. Rzecz znamienna: w swych dziełach Szekspir ani razu nie używa słowa „mydło” („soap”), a jeśli mowa jest o kąpieli („bath”) albo wannie („tub”), to najczęściej dotyczy to nie mycia, lecz… kuracji, jaką leczono syfilityków. Wiele takich leczniczych przybytków mieściło się przy Leather Lane w Holborn. W każdym razie w czasach Szekspira słowo „bath” kojarzy się przede wszystkim z syfilisem i parowo-rtęciową kuracją, która często doprowadzała do śmiertelnego zatrucia. Słowo „tub” (także: „sweating-tub”, czyli „wanna do pocenia się”) u Szekspira występuje trzykrotnie: niby wanna, ale – jak wspomniałem – w owych czasach również specjalna balia czy beczka, w której kurowano (nieskutecznie) chorych na syfilis, poprzez poty i dezynfekcję siarczkiem rtęci, czyli cynobrem (co prowadziło do częstych zatruć). Miejsca z widocznymi zmianami i wybroczynami smarowano solą rtęci, biedaka zawijano w prześcieradła, po czym wsadzano do owej beczki, w której przechodził kurację parową. Temat chorób wenerycznych pojawia się w bardzo wielu sztukach Szekspira, a także innych pisarzy epoki. Śmiechem starano się przykryć realne zagrożenie, którego ofiarą padały tysiące ludzi. W pierwszej scenie drugiego aktu Henryka V Pistol kłóci się z Bardolphem, posądzając go, że ten chce skrzywdzić jego kobietę:
No, to the spittle [= hospital] go,
And from the powd’ring-tub of infamy [= beczka kuracyjna pohańbienia]
Fetch forth the lazar kite [= zarażoną francą zdzirę] of Cressid’s kind…
Stanisław Barańczak tłumaczy to następująco:
Idź do szpitala i z haniebnych wanien,
W których się moczą ofiary Wenery,
Wyciągnij sobie trędowatą dziwkę…
Oczywiście nie o trąd tu chodziło. Zgorzkniały Tymon, z kolei, mówi do Tymandry (Tymon Ateńczyk, IV.iii.84–88):
Be a whore still. They love thee not that use thee;
Give them diseases, leaving with thee their lust.
Make use of thy salt hours [kalambur z „whores”], season the slaves
For tubs and baths, bring down rose-cheek’d youth
To the [tub-]fast and the diet…
Jak już wspomniałem, słowo „tub” to w słownikowym znaczeniu „wanna” lub „balia”, lecz wówczas kojarzono przede wszystkim ze wspomnianą kuracją, która niby leczyć miała syfilis, a „tub-fast” z cytatu powyżej – czyli dosłownie „post w balii” – stanowi aluzję do przekonania, że w ramach kuracji gorących kąpieli należy zachować wstrzemięźliwość seksualną. Podobnie sądzono, że odpowiednia dieta, czyli „diet” („suchy pokarm”), wspomoże kurację. W przekładzie Stanisława Barańczaka powyższy fragment brzmi następująco:
Bądź dalej dziwką. Z tych, co cię posiedli,
Nikt cię nie kocha. Zarażaj ich śmiało,
Kiedy przychodzą zaspokoić żądze.
Ze swego fachu rób tylko użytek,
By każdy klient – a już zwłaszcza każdy
Różanolicy młodzieniec – kończył
Tak samo: w wannie z leczniczą kąpielą
I na surowej diecie.
A dalej, w tej samej scenie, Tymon, wygłaszając filipikę przeciw potędze złota, powiada, że poprzez rozpustę i choroby weneryczne pozbawia ludzi nosów („Down with the nose, / Down with it flat”; w. 157–158). Brak nosa (i zmiany w podniebieniu) miał wpływ na artykulację, stąd aluzje w tekstach współczesnych do charakterystycznej fonetyki syfilityków (mówiono wówczas, że ich głos jest „cracked”, czyli „pęknięty”). Również u Szekspira znajdujemy żart na ten temat, kiedy błazen w Otellu pyta, „czy aby nie byli w Neapolu, bo mówią nosem” („been in Naples, that they speak i’the’nose” – III.i.3); dodajmy, że to właśnie w Neapolu pod koniec XV wieku po raz pierwszy w Europie wybuchł na większą skalę syfilis, który dosłownie zdziesiątkował francuskie wojska – stąd „choroba neapolitańska”, a także „franca”. Niektórzy badacze są jednak zdania, że chorobę przywlókł Kolumb z Ameryki.
*
Wracając do nieszczęsnych kuracji, to jeszcze dopowiemy, że syfilis dziesiątkował nie tylko klientów, ale i prostytutki, które, jak to w patriarchacie przystało, obwiniano za rozprzestrzenianie się choroby, tak jakby mężczyźni nie mieli w tym udziału. Wszystkiemu były winne lubieżne i przewrotne niewiasty. „Łapiemy to od was” – mówi Falstaff do Dolly. Falstaff szydzi z niej, kiedy oskarża go, że tacy jak on okradają kobiety: „Your brooches, pearls and ouches” (druga część Henryka IV, II.iv.40), gdzie wszystkie użyte rzeczowniki to tylko pozornie biżuteria, podczas gdy w slangu oznaczają widoczne efekty syfilisu. Podobne znaczenie miało wiele innych słów, określających objawy chorób wenerycznych, a także cierpienia chorych. Na przykład oprócz najbardziej popularnych jak „pox” czy „clap”, napotykamy „pepper”, „blain”, „bone-ache”, „French marbles”, „itch”, „diet”, „fast”, „Neapolitan bone-ache”, „malady of France” i wiele innych.
Trudno nam dzisiaj sobie wyobrazić, jakim przerażeniem napawały ludzi pierwsze objawy choroby, podówczas nieuleczalnej, a przy tym widocznej przez zmiany na skórze, wypadanie włosów, a w ostatniej fazie – odrażające kilaki, odpadanie nosa, zmieniony głos i tak dalej. Z jednej strony lęk, z drugiej sardoniczny śmiech z ludzkiej ułomności, konsekwencji nieposkromionych chuci, żądzy i grzechu. Swoista chemioterapia, czyli kuracje cynobrowe, a więc smarowanie ognisk choroby solą rtęci, nawet jeśli w pewnej fazie choroby miały kojący wpływ, to były powodem innych ciężkich chorób, a nawet śmierci (rtęć, a ściślej związki rtęci – są trujące). Jak mówi Klaudiusz w Hamlecie: „Beznadziejne choroby leczy się beznadziejnymi środkami” („Diseases desperate grown / By desperate appliance are reliev’d”; IV.iii.9–10), co stanowi echo zasady medycyny ludowej: „Similia similibus curantur”, czyli „Lecz podobne podobnym”. W obiegu było też określenie „boiled stuff” – dosłownie „coś ugotowanego”, ale również „zużyte prostytutki”, które „gotowano” w specjalnych wannach parowych, by je wyleczyć z chorób wenerycznych. Jako rzeczownik „stuff” oznacza „coś”, jakąś materię czy byt, jako czasownik „to stuff” – „nadziewać”, ale też „bzykać”. Parowe łaźnie z użyciem soli rtęci (cynobru) podobno miały pozytywny wpływ na przebieg choroby, przynajmniej we wczesnej fazie, choć jedynie odwlekały następne jej ataki, gdyż do wynalezienia penicyliny w XX wieku syfilis był nieuleczalny.
W czasach, kiedy żył Szekspir, co rusz pojawiały się rewelacje na temat cudownych leków, ale – jak łatwo przypuścić – skuteczność ich była zerowa. Z Karaibów przywieziono magiczny proszek z drewna (drzewo o nazwie guaiacum, zwane też „świętym drzewem”), opisany przez uczonych medyków już na początku XVI wieku, który w zbyt dużych dawkach miał właściwości trujące. Wyleczenie gwarantowały też inne dziwne rośliny, jak sassafras (Sassafra officinale), sarsaparilla (zioło do dzisiaj używane jako afrodyzjak), korzeń chiński (Smilax sinensis), a nawet szafran (rekomendowany jako cudowny lek na syfilis w Szekspirowskiej Wszystko dobre, co się dobrze kończy). Bardzo wiele aluzji do „łaźni kuracyjnych” znajdujemy w Miarce za miarkę i w Peryklesie. Pojawiają się też w balladach i poematach, przeważnie w aurze satyry, choć pod śmiechem kryje się przerażenie.
Dżuma i syfilis – dwie plagi epoki elżbietańskiej, leczone nieporadnie, a wręcz ze szkodą dla pacjentów, musiały jakoś znaleźć wytłumaczenie. Dżuma pojawiała się nie wiadomo skąd, bez oczywistego udziału człowieka, a jej ofiarą padali także ludzie uczciwi, szlachetni, niewinne dzieci, arystokraci i żebracy, biskupi i bezbożnicy, przez co atak zarazy można było odczytywać jako dopust boży, którego jedynym wytłumaczeniem była wiara w „niezbadane wyroki boże”. Z drugiej strony był syfilis, który miał swoje źródło w oczywistych i grzesznych działaniach człowieka – stanowił karę boską za rozpustę, brak umiaru i cnoty. Przez to, w przeciwieństwie do dżumy, był czymś zrozumiałym: człowiek zawinił, karę musi ponieść. Za rozprzestrzenianie się choroby obwiniano oczywiście kobiety, które – jak chciał renesansowy patriarchat – w swych niepohamowanych żądzach podstępnie wodzą mężczyzn na pokuszenie i doprowadzają do finansowej i zdrowotnej ruiny. W ikonografii epoki (głównie niderlandzkiej) w scenach rodzajowych widzimy podchmielonych mężczyzn w burdelach czy tawernach, których do grzechu kuszą obnażone kobiety, które w dodatku swe ofiary okradają przy pomocy starych rajfurek. A za grzesznie spędzony wieczór nieszczęśnikom ofiarowują jeszcze francuską koronę.
W artykule wykorzystałem kilka fragmentów mojej książki Szekspir bez cenzury (Gdańsk 2018).