7-8/2020
Dorota Kozińska

Nie zapomnijcie wziąć z sobą koszyczka

 

W ostatnich dniach wiosny tęskniłam za operą jak nigdy przedtem. Od pięciu lat zwykłam spędzać tę najbujniejszą porę roku w jednym z angielskich teatrów, gdzie biuro prasowe upewnia się wcześniej, czy w półtoragodzinnej przerwie spektaklu życzymy sobie spędzić czas w pawilonie restauracyjnym, przestronnym namiocie, czy na świeżym powietrzu. Jeśli to ostatnie, uprzedza, żeby nie siadać na trawie, tylko przynieść ze sobą kocyk, bo bywa mokro i można sobie zniszczyć strój wizytowy. Ci, którzy zdecydują się przybyć z własnym prowiantem, mają go schludnie zapakować w kosz piknikowy i zostawić w szatni.

Dwa sezony temu, przy okazji premiery Ariadny na Naksos Richarda Straussa, rytualny piknik na błoniach Cotswolds idealnie wpisał się w dramaturgię utworu. Pierwotna, jednoaktowa wersja opery powstała w latach 1911–1912. Po entuzjastycznie przyjętym Rosenkavalierze Strauss i Hofmannsthal przystąpili do realizacji kolejnych przedsięwzięć: między innymi Ariadny, pomyślanej z początku jako hołd wdzięczności dla Maksa Reinhardta, który walnie przyczynił się do sukcesu ich pierwszej komedii na deskach drezdeńskiej Semperoper. Ariadna na Naksos zastąpiła „ucieszną ceremonię turecką” z Molierowskiego Mieszczanina szlachcicem w adaptacji Hofmannsthala i w tym kształcie doczekała się premiery w Hoftheater w Stuttgarcie, 25 października 1912 roku, znów w reżyserii Reinhardta. Mimo wspaniałej obsady (w pana Jourdain wcielił się Victor Arnold, wielki austriacki komik, kojarzony przede wszystkim z rolą Grzegorza Dyndały, partię Bachusa śpiewał łotewski tenor Herman Jadlowker) umuzyczniony przez Straussa Der Bürger als Edelmann nie zadowolił właściwie nikogo. Znudzona publiczność wierciła się w fotelach (spektakl trwał prawie sześć godzin), Strauss czuł się niemal równie sfrustrowany jak Kompozytor z późniejszej wersji Ariadny – nawet Hofmannsthal doszedł do wniosku, że skompletowanie porządnej obsady pociąga za sobą tak ogromne koszty, że lepiej przekształcić ten divertissement w utwór osobny, poprzedzić go odpowiednim wstępem muzycznym i przenieść akcję z Paryża do Wiednia.

Wersja zrewidowana doczekała się premiery w wiedeńskiej Staatsoper 5 października 1916 roku. Składa się z prologu, którego akcja toczy się w rezydencji „najbogatszego człowieka w Wiedniu” – jak można domniemywać, w „świecie wczorajszym”, niczym ze wspomnień Stefana Zweiga, gdzie z przeszłości zostało tylko tyle, ile twórcy zachowali w pamięci, wszystko inne uznawszy za nieosiągalne albo utracone – oraz opery „właściwej”, w której librecista i kompozytor świadomie zderzyli świat greckiego mitu z ideałem miłości bez granic, wykraczającej poza wszelkie ramy ludzkiego zrozumienia: silniejszej niż śmierć i tylko przez śmierć spełnionej.

Inscenizatorzy muszą się nieźle nagłowić, jak uwypuklić zamierzony przez Straussa i Hofmannsthala efekt dystansu między zwariowanym prologiem a rozegranym w drugiej części teatrem w teatrze. Włoski scenograf i reżyser Filippo Sanjust – z wykształcenia architekt, zrządzeniem losu bliski współpracownik Luchina Viscontiego, któremu przygotował dekoracje do kilku znakomicie przyjętych spektakli operowych w Rzymie, Londynie i Nowym Jorku – podjął to niełatwe wyzwanie w 1976 roku, w wiedeńskiej Staatsoper. Była to już trzecia w tym teatrze powojenna premiera Ariadny pod batutą Karla Böhma, jednego z największych specjalistów od twórczości Straussa – poprzednie, w olśniewających obsadach, przygotowali Josef Gielen i Günther Rennert. Sanjust nie odszedł daleko od teatralnej estetyki swoich poprzedników: stworzył spektakl elegancki, dyskretny, nieingerujący w tkankę muzyczną utworu. Prolog rozegrał w osiemnastowiecznych kostiumach, na tyłach pałacu wiedeńskiego bogacza. W operze właściwej przeniósł Zerbinettę i towarzyszącą jej trupę komediantów w ni to mityczną, ni to klasycyzującą scenerię wyspy, na której Tezeusz porzucił Ariadnę. Trzy nimfy, kochankowie Zerbinetty i pozostałe postaci dramatu uwijają się wśród cykladzkich skał i plątaniny marmurowych schodów w greckich chitonach, maskach z komedii dell’arte i prążkowanych sukniach z tafty. Tytułowa Ariadna, głucha w tym galimatiasie na głosy rozsądku podnoszone przez komików z obcego świata opery buffo, wygląda już tylko śmierci, nie zdając sobie sprawy, że wkrótce czeka ją nowe życie.

Produkcję Sanjusta – z udziałem między innymi Gunduli Janowitz i młodziutkiej Edity Gruberovej, odpowiednio w partiach Ariadny i Zerbinetty – w 1978 roku zarejestrowano na taśmie filmowej, z oddzielnie podłożoną ścieżką dźwiękową. Kilkanaście lat temu wiedeńska Ariadna ukazała się na płytach DVD i od tamtej pory wzbudza tyleż zachwytów nad stroną muzyczną przedsięwzięcia, ile utyskiwań nad przebrzmiałą manierą teatralną. Nauczona własnym, sielskim doświadczeniem, proponuję przerwać oglądanie po prologu, zabrać ze sobą rozmaite Pro-rzeczy do jedzenia na wypadek, gdyby chcieli je Państwo zjeść, i urządzić sobie półtoragodzinny piknik. Z pełnym żołądkiem i głową szumiącą od wina łatwiej będzie powitać nadejście takiego Bachusa.

krytyk muzyczna i teatralna, tłumaczka, wykładowczyni, latynistka.