7-8/2020

Czy impro umrze na COVID-19?

Przymusowa izolacja spowodowała gwałtowne zainteresowanie narzędziami do telekonferencji. Nie trzeba było długo czekać, aby improwizatorzy wpadli na pomysł grania spektakli przez zooma i transmitowania ich w mediach społecznościowych. Rozumiem ten impuls doskonale, sam mu uległem.

Improwizacja teatralna to efemeryda – powstaje na chwilę na oczach kilkudziesięciu osób, aby za chwilę rozpłynąć się w powietrzu i już nigdy nie powrócić. Nawet jeśli okaże się piękna, to opowiedzenie o niej komukolwiek, kto jej nie doświadczył, będzie równie ciekawe jak opowiadanie swojego snu. To wspomnienie ma znaczenie wyłącznie dla tych, którzy tam byli. Na spektaklu, nie we śnie.

Widownia nie tylko ogląda spektakl, ale bardzo mocno wpływa na jego przebieg. A wpływa dwojako: podając słowo lub zdanie inspiracji oraz, co istotniejsze, poprzez swoje reakcje. Improwizatorzy mniej lub bardziej świadomie idą za tymi reakcjami. Jeśli widownia się śmieje lub wzdycha, to występujący czują, że są na dobrym tropie, że poruszają dobre struny, że grają postaci, w których publiczność rozpoznaje siebie lub sobie znanych ludzi. Grający wiedzą, kiedy widownia się nudzi, a kiedy jest zaangażowana tak bardzo, że prawie wskakuje na scenę. Ta wymiana energii jest bardzo duża – przy pewnych publicznościach spektakle będą dziwne, przy innych mroczne, a przy jeszcze innych rubaszne. To oczywiście uproszczenie, bo w grę wchodzą jeszcze energia grupy, format, scena i wiele innych czynników, ale dialog z publicznością jest kluczowy. Czy można tę energię uchwycić na taśmie?

Widziałem dobrze nagrane spektakle amerykańskie, jest ich kilka, m.in. Trust Us, This Is All Made Up TJ Jagodowskiego i Davida Pasquesiego oraz wypuszczona na Netfliksie, tuż przed wybuchem pandemii, seria trzech spektakli improwizowanych autorstwa Thomasa Middleditcha i Bena Schwartza pod zaskakującym tytułem Middleditch&Schwartz. To są spektakle długoformatowe, to znaczy, że każdy z nich jest jedną, zamkniętą w sobie, improwizowaną fabułą. Są one zrealizowane z ogromnym profesjonalizmem, na wiele kamer i z doskonałym dźwiękiem. Tak jak pierwsze z wymienionych nagrań jest mało znane, tak Middleditch&Schwartz odbiło się w świecie improwizacyjnym szerokim echem, po pierwsze dlatego, że to dwie młode gwiazdy seriali komediowych, a po drugie – że impro w całej swojej krasie nigdy nie wypłynęło na tak szerokie wody. I choć te spektakle ogląda się całkiem dobrze, to niczym nie równa się to przeżyciu ich na żywo. Niestety, ekran komputera czy telewizora odcina tę intymność, którą improwizatorzy wytwarzają razem z widzami zgromadzonymi w teatrze. Dodatkowo, jeśli spektakl jest nagrany, to argument, że był improwizowany, traci na znaczeniu. Patrzymy na to jak na gotowy spektakl, który musi konkurować jakością z produkcjami, które mają scenariusz, reżyserię i nieskończenie razy większy budżet. A jeśli nagramy spektakl bez udogodnień, które mieli Middleditch i Schwartz, bez mikroportów i kilku kamer? To otrzymujemy zapis, którego oglądania nie życzę najgorszemu wrogowi.

Pandemia koronawirusa i przymusowa izolacja spowodowały gwałtowne zainteresowanie narzędziami do telekonferencji. Nie trzeba było długo czekać, aby improwizatorzy wpadli na pomysł grania spektakli przez zooma czy podobne mu programy i transmitowania ich w mediach społecznościowych. Rozumiem ten impuls doskonale, sam mu uległem. Impro, podobnie jak teatr tradycyjny i wszelkie inne branże, które całą swoją działalność opierają na gromadzeniu ludzi w małych przestrzeniach, aby wdychali nawzajem swoje zarazki, w oczywisty sposób jako pierwsze zostało pozbawione swojej podstawy istnienia i jako ostatnie ją odzyska. Dlatego improwizatorzy w panice chwycili się jedynej rzeczy, która mogłaby chociaż odrobinę przypominać codzienne występy przed publicznością – występów online. Motywacja była oczywiście dwojaka: zarobek, bo straciliśmy wszystkie źródła dochodu, oraz – co istotniejsze – potrzeba bycia widzianym, bo przecież głównie dlatego w ogóle zajęliśmy się występowaniem na scenie.

Teoretycznie pomysł występów online wydaje się być idealny – każdy ma swoją własną kamerę w laptopie czy telefonie, jest blisko mikrofonu, więc założenia techniczne są spełnione. Pojawia się jednak kilka problemów. Niedoskonałe połączenie internetowe skutkuje czasem wycięciem fragmentu wypowiedzi, co przy braku scenariusza jest dosyć kłopotliwe. To, co mówimy i robimy na scenie, jest jedynym źródłem wiedzy, którą mamy. Do tego dochodzi fakt, że siedzimy przy biurku, po którym chodzi kot, za nami biega dziecko i wisi pranie. A w ogóle to mamy na sobie koszulę, ale już zapomnieliśmy o spodniach – bo przecież w kamerze tego nie widać. Te wszystkie okoliczności są dokładnie tym, czego improwizatorzy chcą uniknąć, wchodząc na scenę. W impro mamy swoje rytuały, rozgrzewki, ćwiczenia ruchowo-intelektualne – słowem, pewne sztuczki, które wprowadzają nas w odpowiedni nastrój, oczyszczają nam głowę, oddalają nas od codzienności i łączą grających w zbiorową świadomość. Nasza wspólna kreatywność musi być zaprzęgnięta do pracy w stu procentach. Na zoomie jest, niestety, w najlepszym razie przytępiona.

Na scenie mamy możliwość korzystania z naszych ciał, przemieszczania się, biegania, uderzania, całowania etc. Na zoomie jedyne, co możemy robić, to mówić, wywracać oczami, machać ręką i liczyć, że nasz obraz i dźwięk bez zniekształceń dotrze do współgrających i widzów.
Fakt, że spektakl jest na żywo online, daje widowni faktycznie możliwość jako takiego wpływania na jego przebieg. Niestety jest to ograniczone do komentarzy, emotikonek i ewentualnie słów i zdań inspiracji na początku spektaklu. Jest to oczywiście marny substytut. Ciężko zastąpić żywo reagującą publiczność, która siedzi na samym brzegu krzesła, aby być bliżej sceny i łowić każde słowo. Nawet ciężko zastąpić ziewającą publiczność, która nudzi się niemiłosiernie i modli się o przerwę, aby wymknąć się i nie wrócić na drugą połowę. Chłód, jaki bije od ekranu, jest przytłaczający, a spektakl jest jedną wielką niewiadomą.

Tak naprawdę spektakl na zoomie pozostaje smutniejszą wersją nagrywanego spektaklu na scenie, który już sam w sobie jest wystarczająco smutny. Internet przez swoją obfitość już dawno wytworzył specyficzny model odbioru treści: jeśli coś nie jest interesujące przez pierwsze kilka sekund, to scrollujemy dalej. Dlatego w Internecie walkę o uwagę prowadzi się zupełnie inaczej niż w teatrze, gdzie widzowie kupili bilet i raczej zostaną do końca, nawet jeśli nie będą zachwyceni. Albo przynajmniej do przerwy. Grając cokolwiek na żywo przez Internet, chcąc nie chcąc, rywalizujemy ze wszystkim, co w Internecie jest dostępne, i jak na dłoni widać, że nie przystajemy do tego świata. Świata pełnego programów, filmów i seriali, które swoją atrakcyjność od lat dostosowywały do medium, jakim jest ekran komputera. Z czym więc wchodzimy do tej rywalizacji? Z naszymi nieznanymi twarzami, z szafami i półkami za nami, z biegającymi zwierzętami albo wirtualnymi tłami, przekrzykując się dziwnymi zdaniami. To wbrew pozorom nie jest wiersz, to smutna rzeczywistość spektakli na zoomie. Sam fakt, że Middleditch&Schwartz zbiera pochlebne recenzje, nie spowoduje, że wszyscy się rzucą na oglądanie impro online.

Jest jednak nadzieja na to, że impro nie umrze na COVID-19. Ogromny kryzys, w którym się znaleźliśmy, być może pchnie nas improwizatorów do tego, aby w końcu zrobić coś, o czym marzymy od dawna. Jeżdżąc wielokrotnie do USA, z zazdrością patrzyliśmy, jakie tamtejsi improwizatorzy mają perspektywy. Po latach grania w piwnicach co zdolniejsze i zdolniejsi są wyłapywani do pisania i grania w komediowych produkcjach telewizyjnych. Narzędzia, którymi improwizatorzy posługują się na scenie, są nieocenione w procesie pisania scenariuszy, co dostrzeżono w USA bardzo dawno temu. W Polsce dopiero niektórzy producenci zaczynają to powoli rozumieć. Gdzieniegdzie pojawiają się próby tworzenia skeczy, nagrywania ich i publikowania. To wymaga pracy innej niż ta, którą wykonujemy, grając spektakl improwizowany, ale korzystającej z podobnych metod tworzenia narracji. Aby zacząć robić to dobrze, musimy ten warsztat sobie wypracować – i najlepiej robić to teraz, kiedy mamy na to czas.

Co by to mogło być? Serial komediowy w stylu Parks and Recreation, w którym wystąpiło wielu improwizatorów, m.in. wspomniany wcześniej Ben Schwartz? A może satyryczny program komentujący rzeczywistość polityczną, taki jak Last Week Tonight with John Oliver, w którego składzie piszącym jest mnóstwo improwizatorów? Albo coś absurdalnego, takiego jak Mighty Boosh czy Monty Python, które swoimi zwrotami akcji i dziwacznymi skojarzeniami przypominają co drugi spektakl impro? Albo, żeby nie sięgać do zagranicznych wzorców, show podobny do Za chwilę dalszy ciąg programu czy KOC-a, na których się wychowaliśmy i które ukształtowały nasze poczucie humoru? A może coś nowego, świeżego, coś, co przykuje uwagę niecierpliwego widza przed komputerem na dłużej niż kilka sekund?

Improwizatorzy w Resorcie Komedii, Klubie Komediowym oraz w wielu innych teatrach i grupach w całej Polsce zaczęli pracować nad nowymi formatami dopasowanymi do Internetu i produkować różne dziwaczne komediowe programy. Na naszych oczach pojawia się pokolenie wszechstronnych artystów komików, którzy potrafią nie tylko improwizować, ale i stworzyć coś, co nie będzie efemerydą dostępną dla małego grona widzów. Jestem przekonany, że któryś z tych tworzących się formatów przetrwa pandemię – i nawet jeśli w nowej normalności już nigdy nie wejdziemy na scenę, to duch impro dzięki temu przetrwa.

współtwórca improwizowanych teatrów Klancyk i Hofesinka, instruktor improwizacji w Szkole Impro, współautor bloga warsawimprov.pl.