9/2020
Artur Pałyga

Straszne

 

Spróbowałem sobie poukładać wszystko straszne z całego życia.

Pierwsza była czarna postać, która siedziała na piecu. Nikt jej nie widział, tylko ja. Patrzyła na mnie, przekrzywiała głowę i była tak straszna, że z przerażenia nie mogłem krzyczeć, chociaż bardzo próbowałem. W dzień w tym miejscu wisiały spodnie, które ktoś powiesił, żeby się suszyły. Skorzystała ze spodni, żeby mnie nastraszyć.

Potem byli Niemcy, że mogą znów napaść i obrócić w gruzy cały świat. Strach podsycany filmami wojennymi. Strach, który rozwiał się szybko i stał się wtedy strasznie niepoważny. Jak gacie na piecu. I trudno było uwierzyć, że mógł być wcześniej tak realnym strachem.

Po nich przyszła wojna nuklearna. Nie kolejki po wodę, której nie było w kranach, nie kilometrowe kolejki po chleb, którego nie wystarczało dla wszystkich, ale podsycany i rozhulany strach przed bombą neutronową i światem nazajutrz zdominował wyobraźnię.

Końcówka lat osiemdziesiątych i początek dziewięćdziesiątych to czas bez strachu. Straszaki były tak zajęte totalną przemianą świata, że zapomniały straszyć. Cała ta afera z protestami przeciwko elektrowniom atomowym (które się teraz okazały głęboko niesłuszne) była przygodą, a nie strachem. Trochę rozkręcany strach, że Niemcy wrócą i zajmą, był wewnętrznie sprzeczny, bo Niemcy byli fajni. Nawet kiedy zostałem bezrobotny i wyrzucony na aut, i nowy świat dalej szybko odjeżdżał beze mnie, to nie miało nic wspólnego ze strachem, ale raczej ze zdziwieniem i z odpływaniem. Nie przyjął się też i nie dotknął mnie osobiście strach przed AIDS. Ale niektórych dotknął.

Krwawa wojna i bombardowania tuż obok, w Jugosławii, pomimo swojej bliskości, pomimo obecności uchodźców w moim mieście, nie łączyły się ze strachem ani odrobinę. To dziwne, ale nie. Kolejny wielki, zorganizowany strach dotyczył dziury w niebie. Konkretnie dziury ozonowej. Nie wojna, nie bezrobocie, nie upadki kolejnych gazet, w których pracowałem, nie rozsypanie się całego bliskiego mi, rodzinnego świata we wschodniej Polsce, ale dziura ozonowa była tym, co straszne. Dość nagle przestało się o niej mówić i nikt już do niej nie wracał, zarosła, kiedy najbardziej przerażający stali się terroryści islamscy. Teraz to już tak nie brzmi, ale wtedy, świeżo po World Trade Center, to był bardzo straszny strach. Tak samo straszny jak kiedyś bomba neutronowa i Niemcy. Miał duży potencjał, który starczył na naprawdę długo. W zasadzie aż do strachu przed klimatem nic równie dużego się nie pojawiło. Wielki światowy kryzys w ogóle nie był straszny. Ale od WTC publiczny strach zaczął się dzielić. Jedni trwali mocno przy strachu przed terroryzmem, który im się rozlał na strach przed uchodźcami, drudzy wrócili do strachu przed Niemcami, tylko zmodyfikowali go, zgodnie z nowymi normami, do strachu przed nazizmem. Przed polskim nazizmem. To godziło stary strach przed Niemcami z tym, że Niemcy są fajni. Strach przed terroryzmem płynnie przeszedł w strach przed LGBT, a strach przed polskim nazizmem w strach przed polską III Rzeszą. Strach przed klimatem jest trochę jednoczący, ale nie tych, którzy uważają, że zmiany klimatyczne to wymysł LGBT. Jest też tradycyjny strach, że to wszystko idzie ku gorszemu, i strach przed tym, co to teraz będzie – i że wszyscy skoczą sobie nawzajem do oczu. Na tym tle strach przed zarażeniem się koronawirusem nie mógł się utrzymać zbyt długo. W porównaniu z tamtymi strachami nie wydaje się zbyt poważny.

Jak mniejsze psy za dużymi gnają w tym polowaniu stałe, niezmordowane strachy. Że to bolące ucho to na pewno rak. Że zaraz się wyda, że nic nie umiem i jestem niekompetentny. Że wszystko jest nie tak, jak miało być, i lepiej już było. Że nie dam rady. Że nigdy się nie wyśpię. Że nie zasnę. Że wszystko zmarnowałem, całe życie. Że już się nie obudzę następnego ranka. Że znów coś mnie boli w tym samym miejscu co ostatnio. Że to wszystko moja wina. Że to prawda.

Są fragmenty, obrazy, słowa, które przez lata ciągle się przypominają, śpiewają się same, jak refren. Chyba każdy ma takie własne. Wśród tych moich jest scena z Wojny i pokoju, jak Pierre Bezuchow maszeruje w tłumie innych przez zrujnowane miasto, między trupami ludzi i koni, gryzą go wszy, ma pokrwawione stopy, wszystko stracił i nic przed sobą nie ma, i ze zdumieniem odkrywa, że to nie jest straszne. Że nie cierpi bardziej niż wtedy, kiedy uwierały go buty podczas tańca na balu w pałacu. I że nie ma na świecie nic strasznego, a przynajmniej nie są to te rzeczy, o których ludzie myślą, że są straszne.

Kiedy ten refren pojawia się w głowie, strachy się cofają i przyczajają się po kątach. I wszystko wtedy staje się trochę mniej ważne. Albo też wszystko to, co na co dzień jest ważne i co jakoś łączy się z tymi strachami, występuje z nimi w pakiecie.

I woda po deszczu paruje, i kiedy się patrzy na góry, można uchwycić ten moment, kiedy z powrotem staje się chmurami. I wszystko w lesie pachnie. Ten zapach jest nie do opisania.

dramatopisarz, dziennikarz, dramaturg w Teatrze Śląskim w Katowicach. Autor m.in. Żyda Nieskończonej historii; nagrodzony Gdyńską Nagrodą Dramaturgiczną za W środku słońca gromadzi się popiół (2013).