9/2020
Jacek Kopciński

Zuzanna Waś

Przejście, czyli Woronowicz czyta Białoszewskiego

 

Pierwszego sierpnia znowu spotkaliśmy się w Muzeum Powstania Warszawskiego. Zamaskowani, nieliczni, bo pandemia i reżim, usiedliśmy w milczeniu pod Liberatorem. Na widowni co drugie miejsce puste, na pustej scenie ledwo dwóch wykonawców: Adam Woronowicz, który spektakl zagrał i wyreżyserował, i Karim Martusewicz, utalentowany basista Voo Voo. O północy głos aktora, dźwięki instrumentów i blade zdjęcia wyświetlane na ekranie przeniosły nas do powstańczej Warszawy Mirona Białoszewskiego. Zaczęła się wędrówka.

Woronowicz wystąpił w Pamiętniku z powstania warszawskiego szesnaście lat temu w telewizyjnym przedstawieniu Marii Zmarz-Koczanowicz. W scenografii imitującej pokój poety zagrał Mirona. Młodszy, szczuplejszy, w jasnej lnianej marynarce, przypominał Białoszewskiego ze znanych fotografii Tadeusza Sobolewskiego, który zajął się adaptacją tekstu. Z okien pokoju widać było całe miasto. To współczesne, z wieżowcami wyrastającymi wokół Pałacu Kultury, i to z czasów powstania, odzyskiwane, tracone, niemiłosiernie niszczone, a przy tym pełne ludzi, walczących i ukrywających się przed nalotami. W spektaklu reżyserka wykorzystała mnóstwo fotografii i filmów, odnalezionych i zrekonstruowanych także dzięki nowo powstałemu w Warszawie muzeum. Na własne oczy ujrzeliśmy świat zapamiętany przez Mirona.

U Woronowicza zdjęcia i filmy tworzą tylko niewyraźne, blaknące tło, na plan pierwszy wybija się postać narratora. Prologiem znowu stały się pamiętne słowa z początku Pamiętnika: „A może się da, bo mówią, że się nie da, opowiedzieć”. O tym, jak powstanie opowiedział Białoszewski, wiemy sporo. Że najpierw latami relacjonował je dzień po dniu odwiedzającym go przyjaciołom. Że potem swoje wspomnienia nagrał na magnetofon i z tych nagrań ułożył tom wspomnień o strukturze reportażu: szczegółowego w rekonstrukcji zdarzeń i żywego w ekspresji. Białoszewski jeszcze ją wzmacniał, gdy sam ponownie nagrywał zapisane już fragmenty. Czytał szybko, dość głośno, dynamicznie, jakby w ruchu, głosem warszawskiej przekupki pokrywając wzruszenie.

Woronowicz przed kamerami Teatru Telewizji raczej je odsłaniał. Bardziej liryczny, kruchy, frasobliwy, siedział na swoim tapczanie jak Jezus w kapliczce, choć błąkający się po jego twarzy uśmieszek zdradzał poczucie humoru i kpiarską ironię Mirona. Przede wszystkim jednak był zamyślony. Białoszewski relacjonował swoje przeżycia z nieposkromioną radością stwarzania na nowo świata, który obrócił się w nicość. Woronowicz zanurzał się w jego katastrofę z melancholią znaną z niektórych wierszy poety.

Dziś świetny aktor TR Warszawa wraca do nas starszy, dojrzalszy, pewniejszy siebie, mniej rozmodlony, nadal jednak niezwykle skupiony na słowach Pamiętnika. Tym razem sam wybrał jego fragmenty i nie ma wśród nich tego najbardziej poruszającego z „kobieciną w płaszczu”, która swoim głośnym psalmem uratowała ludzi przed zasypaniem. W adaptacji zabrakło też wstrząsającej sceny, w której pan Szu siedzi samotnie w opuszczonym mieszkaniu i nieludzkim głosem zawodzi Godzinki, a Miron biega wokół niego z przerażeniem. Mimo to Woronowicz traktuje tekst Białoszewskiego w specjalny sposób. Nie tylko jak dokument zdarzeń, ale też jak partyturę duchowego wtajemniczenia. Jego symbolem stają się w spektaklu liczne „przejścia”: przez ulice, podwórka, klatki schodowe, a potem piwniczne labirynty, aż do kanału, którym poeta wydostał się ze Starówki, niosąc na plecach młodego powstańca. Wędrówki Mirona są bardzo konkretne, naznaczone znojem ekstremalnie trudnej egzystencji, głodem i brudem. Zarazem jednak mają charakter inicjacji.

Czujemy to najwyraźniej w ostatniej sekwencji spektaklu, gdy Białoszewski schodzi pod ziemię. Światła i ekran przygasają, muzyka cichnie, słychać tylko pojedyncze dźwięki kapiącej wody. Woronowicz zapala zapałkę i czerwonawym płomykiem otwiera nad pulpitem z kartkami ciasną przestrzeń kanału. Po raz pierwszy z taką intensywnością docierają do mnie słowa o uldze, jaką brnącym przez cuchnący ściek przyniosła przeprawa do Śródmieścia. Nad ich głowami trwała apokalipsa, wściekle bombardowane miasto płonęło, a wraz z nim palili się i dusili miażdżeni ludzie. Tutaj, w wilgotnej ciemności, czuli się bezpieczni, a każdy krok przybliżał ich do wolności. Żeby przeżyć, trzeba było być uważnym, ostrożnym i milczącym, bo każdy odgłos mógł zaalarmować Niemców. Wszyscy więc posuwali się w ciszy, co uchwycił Białoszewski, a Woronowicz tak nam opowiedział, jakby żadnego z powstańców nie chciał narazić na śmierć. Dawno nie słyszałem tak troskliwej, a zarazem angażującej relacji. Wpół do drugiej w nocy, w maskach na twarzy, razem z powstańcami dotarliśmy do wyszeptanego celu.

Po tym powstańczym „pasażu” Białoszewski stał się innym człowiekiem, ale nigdy nie chciał o tym mówić dokładniej. Dopiero Woronowicz wydobył wewnętrzny sens jego doświadczeń. Z rozgadanego Pamiętnika uwolnił wielką ciszę, która wyraża pustkę zmiażdżonego świata i pełnię ludzkiego uporu, chęci życia, poświęcenia i nadziei. W czarnej koszuli, z plikiem kartek w ręku, doskonale panując nad swoim ściszonym głosem, nie zagrał poety – pozwolił przemówić jego duszy.

redaktor naczelny miesięcznika „Teatr”. Profesor w IBL PAN, wykładowca UKSW i UW. Ostatnio wydał tom Wybudzanie. Dramat polski / Interpretacje.