11/2020
Magdalena Drab

Pierwotnie

 

Jak dobrze jest nie lubić! Jak miło! Nic tak nie krzepi, jak niechęć czy pogarda. Jest to błyskawiczny i niezawodny sposób na poprawę samooceny, poczucia własnej wartości, czy po prostu humoru. Zbluzgać sobie kogoś, okazjonalnie, tak dla zdrowotności – jak wspaniale! Zmieszać z kloaką i wyziewami – jak praktycznie! Czym zajmują się te rzesze psychologów i coachów, że umyka im ten prosty terapeutyczny fakt – nic tak nie wzmacnia szacunku dla samego siebie, jak brak szacunku dla innych. O, niechęci, jakże jesteś budująca! Sprawdzałam, czy ktoś zdążył już napisać odę do pogardy i okazało się, że nie. Tyle wieków bogatej tradycji i nikt? Nic?

Choć uczyniliśmy niewielki postęp i dziś każdy może w wolnej chwili zabawić się w Nerona, wskazując kciukiem, co myśli o tym czy o tamtym, to jednak pogarda wciąż jest demonizowana lub spychana na margines. Spolszczyliśmy angielskie słowo, tworząc hejt, jakby to uczucie było importowane, jakby stanowiło zachodni wynalazek zupełnie nieznany nad Wisłą. Tymczasem nasze dobre, polskie „nie lubię” układa się w ustach jak landrynka. Można wysysać z niego soki rozkoszy przez wiele godzin. Krótkie, proste i jednoznaczne. Niewiele jest takich wspaniałych zwrotów. A my w Polsce mamy dobre, sprawdzone, poparte tradycją i sukcesami „nie lubię”. Podstawowe i pierwsze, przyszło do nas zaraz po „mama” i „tata”. Każdy rodzic wie, że to „nie” jest zwrotem najwcześniejszym. „Tak” pojawia się w mowie znacznie później i stosowane jest oszczędnie, zamiennie z „daj”.

Zresztą któż z nas za młodu nie zgniótł robala dla przyjemności, nie poćwiartował dżdżownicy, nie pastwił się nad rudymi, grubymi i zezowatymi? Kto tego nie robił, niech pierwszy rzuci kamieniem. Pytanie tylko: w kogo, żeby dostatecznie powetować sobie te lata postu? Cel znaleźć nietrudno, Ziemia jest przeludniona, z pewnością napatoczy się jakaś oferma czy łotr. Ktoś zajedzie drogę na skrzyżowaniu albo zacznie wygłaszać jakieś nieznośne poglądy, i już czujemy to wspaniałe mrowienie narastającej nienawiści. Człowiek czuje, że żyje, wymyka się rutynie, totalitaryzmowi przymilnych zwrotów: „proszę, przodem”, „dziękuję serdecznie”, „w czym mogę pomóc” itd.

Potrzebujemy tych wentyli w dusznej atmosferze cywilizowanego świata. Jakieś walki kogutów, corrida albo chociaż fotografia skrajnego cierpienia w kolorowym czasopiśmie. Wszystko, co naprawdę poruszające, jest straszne i bolesne. Czy jest fotograf, który liczy na nagrodę World Press Photo of the Year za zdjęcie przedstawiające radość? Raczej sęp nad dzieckiem, ktoś wypadający z okna, kule i krew stanowią obietnicę rezonansu społecznego. Podobnie jest z filmami czy spektaklami. Może tylko sztukom plastycznym udaje się czasem wymknąć tym sadomasochistycznym tendencjom, ale czy to dobrze? Żadna sztuka nie chce być przyjemna, bo to wyrażenie pejoratywne, świadczące o niskich ambicjach twórcy i stawiające pod znakiem zapytania jego kondycję artystyczną. Cierpienie jest znane i bezpieczne. Lubimy cierpieć, bo wtedy można sobie popłakać, a miło jest przecież sobie popłakać. Któż tego nie lubi? A jak nie można cierpieć, to można się przynajmniej poznęcać, ponarzekać, poobrażać tu czy tam. Albo katować się tym, co nieudane, złe i żałosne. Wyszukiwać fatalne informacje, nieudane seriale, żałosne prawdy o innych, spotykać się na maratonach najgorszych filmów świata, śledzić rozdania Złotych Malin, Brutusów, Efektów Specjalnej Troski, Nagród Darwina, oglądać roasty, filmiki przedstawiające ludzi zjadających papryczki chili, przewracających się na skórce banana, wkręcających się w tryby bieżni, dzieci zderzające się z huśtawką, straszone przez rodziców, wypadki samochodowe, lotnicze i tak w nieskończoność…

„Pewna doza sadyzmu i masochizmu tkwi w samych zakazach i nakazach społecznych. Człowiek musi niejednokrotnie rezygnować z własnego szczęścia dla dobra ogółu, a gdy jest w pozycji wyższej, wymaga tego od swoich podwładnych. […] Ten wypaczony system wartości łatwo rzutuje na otoczenie i wówczas zadawanie cierpienia otoczeniu staje się źródłem rozkoszy” – tłumaczy Antoni Kępiński. Pokazuje, że tak urządzony jest świat. Uspokaja jednocześnie, że tendencje sadomasochistyczne są niezwykle rzadkie i skutecznie tłumione przez kulturę. Niekiedy tylko silniej dają o sobie znać w czasie wojen. Wszystkie nasze codzienne pokazy cierpienia czy litanie pogardy to tylko forma odreagowania, substytut, jak słodzik albo tabletka z nikotyną. Nieefektowna, łagodna emanacja głęboko ukrytych pragnień, przejaw infantylizmu, z którego z pewnością pewnego dnia wyrośniemy. W końcu negatywne uczucia wywodzą się z pierwszego prawa biologicznego – „zniszczę lub zostanę zniszczony”, pozytywne są późniejsze.

Z ciekawością czekam na to „późniejsze”. Jak miałoby ono wyglądać? Skąd będziemy czerpać siły, jak będziemy określać granice tożsamości? Na szczęście świat dojrzewa powoli. „Rozdarcie psychiczne, tragedia zawiedzionych dążeń czy ruina biologiczna stają się możliwe do wytrzymania, byleby mimo wszystko żarzyły się w nas jakieś namiętności” – pisze Maria Szyszkowska. Podsycamy je zatem od wieków i dobrze nam, i przyjemnie…

aktorka, autorka i reżyserka, w zespole Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy. Laureatka Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej (2017) za dramat Słabi.