11/2020

Monstrum antyutopii

Pomysł skonfrontowania wizji przeszłości z projekcją przyszłości dał twórcom Króla potworów szansę na krytyczne opisanie aktualnej rzeczywistości politycznej i społecznej. Nie wykorzystali jej w pełni, tworząc spektakl ciekawy koncepcyjnie i estetycznie, ale nieczytelny na poziomie dramatycznej narracji.

 

Niepowodzenie Marcina Libera i Michała Kmiecika wynika z anegdotycznej struktury tekstu i inscenizacji, w których przypadkowo zazębiające się wątki jedynie słabo łączą cienkie nici motywu nadciągającej katastrofy, tworząc niezbyt czytelną i nie zawsze spójną opowieść fabularną. Obiecujący pierwszy akt, będący zapisem reakcji premierowej publiczności nieznanego spektaklu, wyróżnia się stylistycznie na tle całości przedstawienia. Tę część czytać można jako swawolną, niemal profetyczną zapowiedź efektów rozpoczynającego się właśnie widowiska Teatru Współczesnego. Sekwencja łącząca klasyczną prezentację sceniczną i materiał wideo przeplata admirację i wzajemną zawiść egotycznego „towarzystwa”. Podziękowania dyrektora, gratulacje kolegów, podziw krytyków i plotki podczas toczącego się bankietu tworzą autoironiczny portret środowiska artystycznego, ukazanego w historycznym kostiumie roku 1969. Znakomita stylizacja pierwszej części Króla potworów niesie przeczucie zbliżającego się przesilenia, kończącego okres „małej stabilizacji”. Pomiędzy kolejnymi kieliszkami schłodzonej wódki padają pytania o przyszłość, które zadawać może sobie także współczesna publiczność. Co będzie za dziesięć, pięćdziesiąt, za sto lat? Zanadto ogólne refleksje wpisane w tekst nie mają takiej siły, jak uzupełniające je dopowiedzenia, prowokowane przeczuciem nadciągającego przełomu. Szczególne znaczenie zyskują w trakcie pandemii, która spowodowała opóźnienie zaplanowanej na wiosnę premiery Króla potworów. Co będzie z nami, z naszym światem i z krajem; ze sztuką i z teatrem? Reżyser zachęca do refleksji, ale nie pozostawia na nią czasu, przy dźwiękach jazzu przenosząc widzów w groteskową przyszłość roku 2050.

Po zakończeniu trzeciej wojny światowej w lasach nie ukrywają się już amerykańscy partyzanci, a krwiożercze bażanty. Szalony dziad (Arkadiusz Buszko) od czasu do czasu wyłania się z kniei, by w potoku niezrozumiałego bełkotu wypowiedzieć krótką przestrogę. Coraz więcej znaków świadczy o rozpoczynającym się buncie Ziemi przeciwko ludzkiej dominacji. Morze wystąpiło z brzegów, pochłaniając pół Szczecina (nie podejrzewając tak daleko idącej ignorancji realizatorów, domyślam się ironii), a z jego wód ma się wyłonić nieznane, ale oczekiwane monstrum. Polskim premierem jest pozbawiony własnego zdania, lękliwy głupiec w dobrze skrojonym garniturze (Maciej Litkowski). To człowiek, który nie poznaje szefowej swojej kancelarii (Magdalena Wrani-Stachowska), siebie samego określa mianem „rząd”, a obywateli traktuje jak poddanych. Ambasador Wszechświatowej Potęgi (Maria Dąbrowska) panuje nad wszystkim, pociągając za sznurki z bezpiecznego dystansu. W futrze narzuconym na błyszczący strój kąpielowy i z butelką szampana w dłoni przypomina popową gwiazdkę u szczytu kariery, co można odebrać jako ironiczne nawiązanie do emploi urzędującej obecnie ambasador Stanów Zjednoczonych w Polsce, Georgette Mosbacher.

Wzmagający się chaos prowadzi do przesunięcia realnej władzy w ręce przybranych w myśliwskie kapelusiki miłośników broni, którzy nie wahają się stosować terroru. Przeczucie nadciągającej katastrofy wskrzesza atawistyczną potrzebę odprawienia krwawych rytuałów, wymagając wskazania kozła ofiarnego i zaangażowania rycerskiej symboliki narodowej. Zaprezentowana w Królu potworów wizja przyszłości opiera się na groteskowo wyolbrzymionym, ale nie przeinaczonym obrazie znanej dzisiaj rzeczywistości. Równocześnie jednak znaczące wątki – nadciągająca katastrofa ekologiczna, rządy marionetek sterowanych przez światowe mocarstwa, samowola lobby myśliwskiego czy nieśmiertelny klasizm – pozbawione zostały realnych kontekstów nadających im sens, dryfując ku abstrakcji. Efekty pracy dramaturgicznej Michała Kmiecika określa profetyczny bełkot leśnego dziada, który – ukazując się w ramie intrygującego obrazu scenicznego – formułuje celne ostrzeżenie: „Lepiej tam nie idź”.

Mam wrażenie, że reżyser nie zrozumiał znaczenia tej przestrogi, a może nie odniósł jej do siebie. Z przekonaniem zdecydował się na wykorzystanie tekstu zawierającego obietnicę ukazania świata na progu zagłady, której nadejście odliczają, coraz głośniej tykające w świadomości ludzi, ekologiczne zegary. W teatralnym programie tytuł spektaklu wzbogacony został kokieteryjnym dopiskiem „na podstawie niedokończonego dramatu Na krawędzi”. Czy większego sensu dla autopromocji niespełna trzydziestoletniego dramatopisarza nie miałoby wypowiedzenie na scenie słów jeszcze wyraźniej nawiązujących do pierwszej części Dziadów: „Tu rękopis się urywa”? Wtrącenie to mogłoby wyprowadzić widza poza krawędź absurdu, nad którego przepaść i tak wpychany jest bez zachowania fundamentalnych zasad dramaturgicznego BHP. W Królu potworów niedostatków fabularnych nie równoważy ani zbyt gorzki – choć celny – dowcip, ani poważna odmiana groteski. Spod nadmiaru słów i wielości, czasem nierozpoznawalnych postaci, oznaczonych w programie długimi, opisowymi imionami (na przykład Mężczyzna Nadmiernie Przywiązany do Tradycji), nie wyłania się przekonujący konflikt dramatyczny, spójna fabuła ani pogłębiona prezentacja problemów dnia dzisiejszego. Pomimo postmodernistycznych wycieczek autora, przeważa – charakteryzująca też jego wcześniejszą twórczość – tendencja do ideologicznego upraszczania. Prowadzi to do sytuacji, w której wizja przyszłości roku 2050 sprowadzona zostaje do perspektywy romantycznej, a obraz przeszłości umiejscowionej w roku 1969 – do nostalgicznej.

Nie zrażając się mieliznami tekstu, które uwypukla podobna stylistyka zaprawionych retorycznie głosów kilkunastu postaci, Marcin Liber zaproponował kilka świetnych rozwiązań reżyserskich. Jego zaangażowanie nie wystarczy jednak, by rozwiać krytyczne wątpliwości pojawiające się wkrótce po zakończeniu pobudzającej oczekiwania i pozostawiającej dobre wrażenie pierwszej części. Jest ona genialnie dopracowana, łącząc żywy plan i projekcję wideo (Roman Przylipiak, Błażej Kanclerz), skleja te poziomy narracji, które czasem biegną równolegle, to znów się rozchodzą i wzajemnie dopowiadają albo kontrapunktują. Znakomite kostiumy autorstwa niezawodnej w teatralnych bojach Grupy Mixer oraz muzyka (Filip Kaniecki/MNSL), w pewnym momencie wykonywana przez aktorów na żywo (tylko przez chwilę, co czyni ten chwyt jedną z kilku niespełnionych obietnic spektaklu), przypominają nastrój – zrealizowanego właśnie w roku 1969 – Polowania na muchy Andrzeja Wajdy. Osadzona w przeszłości scena urzeka oniryczną atmosferą i rytmem choreografii duetu Hashimotowiksa (współpracujące już wcześniej z Liberem Paulina Jaksim i Kasia Kulmińska). Niestety, wiele ze wskazanych tu pozytywnych wrażeń zostaje skutecznie rozmontowanych natychmiast po przeskoku do roku 2050.

Kolejne sceny diametralnie różnią się od tych z pierwszej sekwencji, a stylistyka naśladująca ruch filmowej kamery Andrzeja Wajdy prowadzonej pomiędzy uczestnikami bankietu zastąpiona zostaje estetyką postmodernistycznego teatru. W Królu potworów, podobnie jak w spektaklach Moniki Strzępki (w Był sobie Andrzej Andrzej Andrzej i Andrzej ironicznie portretującym legendę Wajdy), dominuje wyznaczany programowo i warunkowany ideologicznie dyskurs, niosący znaczenia niezależnie od wypowiadanych treści. U Libera istotne są także oryginalne, intrygujące, a niekiedy i symboliczne sytuacje wykonawcze, jednak w planie fabularnym Króla potworów stanowią one tylko tło dla wielogłosowych „retort” postaci – nie rozwijających akcji dialogów i monologów składających się ze zbyt wielu słów.

W szczecińskim przedstawieniu jest niemal wszystko, czego potrzeba, by spektakl się udał: chwytliwy pomysł nawiązujący do popkultury, znakomicie współpracujący, wielopokoleniowy zespół, w którym nie brak indywidualności aktorskich – dowodzą tego świetne, ale jeszcze bardziej rozbijające szczątkową akcję, etiudy Litkowskiego (przypominająca stylistykę stand-upu) i Konrada Bety (pantomima) – zdolni, ambitni artystycznie realizatorzy i doświadczony reżyser. Potencjalny efekt niweczony jest przez brak dramaturgicznej spójności i niedostateczną konsekwencję w prowadzeniu fabularnej prezentacji. Współwiną obciążyć trzeba najpotężniejszego z potworów współczesności – małego wirusa, którego pojawienie się zdecydowało o przesunięciu premiery Króla potworów. Kilkumiesięczny lockdown nie służył teatrowi, czego dowodzą kolejne, odbywające się od czerwca, długo oczekiwane premiery, którym „przenoszenie” raczej nie pomogło.


Teatr Współczesny w Szczecinie

Król potworów na podstawie
niedokończonego dramatu Na krawędzi
Michała Kmiecika
reżyseria Marcin Liber
scenografia Mirek Kaczmarek
kostiumy Grupa Mixer
muzyka Filip Kaniecki/MNSL
ruch sceniczny Hashimotowiksa
wideo Roman Przylipiak, Błażej Kanclerz
premiera 11 września 2020

 

literaturoznawca, estetyk, teatrolog; pracownik naukowy w Zakładzie Estetyki Literackiej UAM. Krytyk literacki i teatralny, tłumacz, eseista.