12/2020

Narcyzm Bergmana

W postaci Charlotte z Jesiennej sonaty Ingmar Bergman ukrył okrutny, narcystyczny portret własny: widząc wszędzie siebie, nie dostrzega się innych ludzi. Twórca filmu kreśląc autoportret, miał jednak na tyle uczciwości, by pokazać sukces jako wielką stratę.

 

1.

Najbardziej wykluczonymi w dzisiejszym teatrze polskim wcale nie są „wykluczeni”. To literatura jest najbardziej wykluczona. O tym składniku dzieła scenicznego mówi się najrzadziej i głównie w trybie konkursu (por. Gdyńska Nagroda Dramaturgiczna lub Ogólnopolski Konkurs na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej). Na czym są oparte spektakle najnowsze? Czasem ciężko odpowiedzieć… Tekst nierzadko się „ustala” podczas próby generalnej, jeżeli w ogóle. Dramaturg nie jest dramatopisarzem (a za mej młodości znaczyli to samo), nie tworzy swojego, tylko psuje cudze lub spisuje cudze z próby. To zresztą wiadome fakty, zebrane już dawno pod szyldem postdramatyzmu. Przez ten cały postdramatyzm taka specjalność jak dramatologia, wiedza o dramacie, zniknęła z programu krakowskiej teatrologii. Uważam, że szkoda, ale nie trzeba rozpaczać, to właśnie „se vrati”. Tegoroczna epidemia poważnie wstrząsnęła teatrem u samych posad i nagle artyści jęli sobie przypominać podstawy zawodu. Jędrzej Piaskowski robi porządne Nad Niemnem, Wojciech Faruga – porządną Matkę Joannę, a nie zawsze tak robili. Biorą potężne (albo rozmiarem, albo jakością) dzieła literackie, które są wyzwaniem dla sztuki teatru. Tak jak kiedyś Klata wziął Trylogię Sienkiewicza i tak ją ustawił, że wyszedł wspaniały spektakl. Kto zatem czekał na moment, gdy znowu będzie normalnie, właśnie się doczekał. To, że idzie nowe stare, poczułem wyraźnie przy Cząstkach kobiety, bardzo fabularnych i klasycznie dramatycznych. Wersja filmowa tego scenariusza wygrała w Wenecji! Jaki z tego morał? Nie da się wiecznie improwizować i lepić spektakli śliną.

Twórcą, który literaturę niezmiennie szanuje i z nią współpracuje, jest Grzegorz Wiśniewski. Nie boi się wystawić na przykład Czechowa albo Albeego lub Eurypidesa. Jego nowe przedstawienie to Sonata jesienna według Ingmara Bergmana, utwór pierwotnie i filmowy, i literacki (tłum. Zygmunt Łanowski, „Dialog” nr 1/1979). Nie dojechałem na premierę Wiśniewskiego, ale pomyślałem sobie, że o Sonacie jesiennej jak najbardziej da się pisać jako o literaturze. Wersję wzorcową wyreżyserował autor i mamy piękne nagranie zwane również filmem (który zatytułowany był odwrotnie, bo Jesienna sonata). Proponuję dzisiaj Państwu kontekstową wykładnię dzieła. Chcę dostarczyć kontekst do spektaklu z Teatru Narodowego, analizę jego bazy. Jakie to przyjemne, że znowu tak można! Przeanalizuję „status psychiczny” postaci, ich relacje między sobą i tak zwany morał, bo dzieło Bergmana, Szweda i maga Północy (jak kiedyś mówiono o J.G. Hamannie, mieszkańcu Królewca), pełne jest wyrzutów, w tym również sumienia. Jesienna sonata nie unika oceniania pod kątem moralnym. Powstała w odmiennych czasach, kiedy od dorosłych ludzi wciąż się czegoś wymagało.

2.

Jesienna sonata jest dziełem zrobionym na złość. Reżyser filmu i autor dramatu, znany wszystkim Ingmar Bergman, został brzydko posądzony w swojej ojczyźnie, nawet zaaresztowany, i – jak to artysta – obraził się i wyemigrował wraz ze swym talentem. Sonatę nakręcił w Niemczech, a do głównej roli zaprosił największą gwiazdę aktorstwa szwedzkiego Ingrid Bergman. Ona też zaznała w swoim czasie uroków bycia wyklętą (za małżeństwo z Rossellinim) i oboje się podjęli wielkiej psychodramy, egzorcyzmu na ekranie. Może prócz nazwiska łączyła ich wspólna trauma. Obsadzenie Ingrid było, rzecz jasna, policzkiem wobec aktorów krajowych – że oto patrzcie, was nie biorę, biorę tę, której wszyscy zazdrościcie (i moją stałą Liv Ullmann). Jesienną sonatą, pięknym filmem o tym, „jak to wszystko nic nie znaczy” (Płatonow) i jacy artyści są niewiele warci, Bergman robił na złość Szwecji, ale również – sobie. Nie trzeba głęboko się wpatrywać, żeby w postaci Charlotte zobaczyć autoportret reżysera. Film ewidentnie powstał przed czwartą falą feminizmu i wtedy podział płciowy, a przynajmniej w sztuce, nie był taki ostry, jak dziś w wojnie kulturowej na potrzeby polityki: kobieta mogła, grając kobietę, zagrać też mężczyznę. Charlotte z Sonaty jest wielką artystką z korzeniami w Szwecji, jeżdżącą „wszędzie po świecie”. Ta fikcyjna postać przypomina dwoje realnych Bergmanów, dwa najsłynniejsze szwedzkie nazwiska eksportowe (a właściwie jedno nazwisko!), jeżeli nie liczyć Nobla. Oboje byli znani ze swojego skomplikowanego życia rodzinnego, któremu szkodziła sztuka – Charlotte ma podobnie. W tej postaci Ingmar Bergman zawarł okrutny dla siebie autoportret: narcystycznego „wielkiego artysty”, którego problem z samooceną jest większy od talentu. Bardzo bym pragnął, ażeby artyści polscy odchorowali tę właśnie historię, i bardzo dobrze się stało, że ją wystawiono w Teatrze Narodowym. Nie muszę podstawiać nazwisk, bo sylwetka duchowa Charlotte dotyczy w sumie każdego, kto splamił się życiem twórczym. Może tak jest po prostu, że płodność artystyczną okupuje się na innych polach? W dzisiejszych czasach teza, że artyście wolno, bo to jest cena talentu, już chyba nie przejdzie, bo jest furtką dla przeróżnych nadużyć, na bieżąco obecnie opisywanych. Artyści nie są bezkarni i nie mogą składać ofiar z ludzi na ołtarzu sztuki (w czym Bergman był ekspertem). Wspaniale operująca klawiszami Charlotte gorzej radzi sobie z ludźmi, bo z nimi też by chciała jak z klawiaturą – żeby się pięknie poddawali. Cała jej przeprawa w Jesiennej sonacie polega na zdaniu sobie sprawy, że ludzie to nie przedmioty.

3.

Charlotte staje, jak widać, przed problemem wręcz klinicznym, a skoro Sonata to dzieło psychologiczne, można je opisać językiem nauk o duchu. Najkrócej mówiąc, Charlotte cierpi na narcystyczny wzór osobowości, a jeszcze bardziej „na” jej narcyzm (przez jej narcyzm) cierpi jej rodzina. Narcyzm, jak w starożytnym micie i tak jak u Freuda, polega na specjalnym zaburzeniu widzenia. Wszędzie widzisz siebie. Świat ma ci być zwierciadłem, odbijać twą istotę. W praktyce to oznacza, że swą samoocenę delegujesz na zewnątrz i musisz ją „outsource’ować”, czyli czerpać spoza siebie. Charlotte jest „wielka”, bo tak by wynikało z jej kariery, z artykułów o niej, z reakcji widowni, z angażów i tras koncertowych. Gdyby tego nie miała, straciłaby poczucie siebie, bo jak wiemy – musi brać je z zewnątrz. Jeśli wszędzie widzi siebie, szukając samoobrazu, nie widzi innych ludzi jako od niej odrębnych. Kiedy mają czelność chcieć ją konfrontować, nie spełnić jej oczekiwań, są „wypierani” jak niemiłe wspomnienia w nieświadomość według Freuda. Stawka narcyzmu jest, przyznajmy, wysoka: albo jestem wszystkim, albo jestem niczym. Kliniczne rozwiązanie w psychoanalizie polega na zbiciu obu nieadekwatnych radykalnych opcji. W stabilnym życiu psychicznym rzecz się nie rozgrywa między „wszystko albo nic”.

Wzorem normalności w Sonacie jest pastor Viktor, mąż Evy, córki Charlotte. Patrzy na tę „babską dramę” jakby trochę z zewnątrz, paląc przy tym fajkę niczym doktor Zygmunt Freud. On snuje całą opowieść, jest narratorem ramy tej historii. Z zawodu duchowny, wiedzie spokojne życie, w którym się nie spada z wysokiego konia. Prowadzi żywot prywatny, niewydany na publiczny widok, nietargany fluktuacjami ogromnej kariery. Jest człowiekiem szanowanym z poważnym zawodem, i to mu wystarcza. Tropiciele seksizmu mogliby zauważyć, że czyniąc mężczyznę najzdrowszym w tym domu, Bergman coś ukrywa albo chce kogoś wykluczyć. Warto jednak zauważyć, że obdarza Viktora najsłabszym życiem wewnętrznym. Wielkie emocje, wielkie wzloty i upadki, i wielkie choroby, należą tutaj do kobiet. A choćby nie należały, to właśnie kobiety stanowią oś akcji, między nimi skrzy się dramat. Co łączy Evę z jej matką Charlotte? Nieodbyta żałoba. Eva nie chce uznać faktu śmierci swego dziecka, tak jak Charlotte nie chce uznać jego życia. Druga z córek, Helena, żyje, lecz choruje, i Charlotte nie życzy sobie nic w ogóle o niej wiedzieć. Nie uznając tych dwóch podstawowych parametrów egzystencji, to znaczy życia i śmierci, obie panie wykazują się fundamentalnym, klinicznym narcyzmem, który – jak twierdzi Freud – próbuje zaleczyć traumę śmiertelności: albo udając, że śmierci nie będzie, albo udając, że nie ma życia.

4.

Duszna atmosfera Jesiennej sonaty przywodzi na myśl wcześniejszy Dom Bernardy Alba Lorki i późniejszą Pianistkę Jelinek. W każdym z tych dzieł obserwujemy „kliniczny klincz” matki i córki oparty na niedokończonej żałobie. W tych trzech dziełach wypieranie śmierci (albo życia!) wyraża się strojem. Bernarda Alba chce już zawsze nosić się na czarno i taka permanentna żałoba również stanowi „nieprzepracowanie”. W Pianistce matka i córka wyrywają sobie sukienkę, a w przypływie pasji – włosy z głowy. U Bergmana Charlotte schodzi na kolację w bardzo nieżałobnym stroju: w krwistoczerwonym przybraniu niemal królewskim, którego nie powstydziłby się Hajle Sellasje albo André Leon Talley. Swoim ubraniem Charlotte mówi więcej niż słowami. Eva opowiada o przeżyciu straty dziecka, czyli wnuka Charlotte, a ta tylko chce na spacer, bo już się przebrała! „Ty nigdy nie słuchasz – mówi do niej córka. – Najlepsza jesteś w sztuce uciekania”. Można powiedzieć, że kariera Charlotte, czyli ciągłe koncertowanie po tak zwanym całym świecie, wygląda jak wieczny spacer. Wieczne oderwanie od tego, co boli. Tym, co najbardziej przykuwa kobietę, jest jej macierzyństwo. Widzimy zatem dylemat typowy dla drugiej fali feminizmu, która wezbrała w latach siedemdziesiątych. Chodziło o pogodzenie (albo właśnie nie!) życia rodzinnego z życiem zawodowym. Gdy socjologicznie spojrzeć na sytuację Charlotte, widzimy lepiej jej dramat. Trudno pogodzić wielką karierę z udanym życiem rodzinnym. Wtedy nie było Internetu, nie pracowało się zdalnie! Pozostawało więc tylko pytanie, kto rusza w świat zdobywać, a kto zostaje przy dzieciach (i w domyśle – w kuchni). Czemu nie mógłby to być mężczyzna? Ci w Sonacie są dość chętni, żeby przyjąć taką rolę, i ja ich rozumiem, bo moim marzeniem, jeśli mogę się tu zwierzyć, jest spokojne, ciche życie blisko piekarnika, u Pana Boga za mikrofalówką. Bergman miał na tyle uczciwości w swym autoportrecie, by pokazać sukces jako wielką stratę, natura bowiem dąży do homeostazy i gdzie następuje pewne wychylenie, z tyłu jest rekompensowane. Narcyzi to również ludzie, i choć bardzo nie chcą zdać sobie z tego sprawy, sami ponoszą koszty emocjonalne swojego wyboru – co może zabrzmieć dość kontrowersyjnie, kiedy powiemy, że narcyzm to wybór.

5.

Tak by wynikało z Sonaty, która nie boi się psychologizować, ale też moralizować. Narcyzm u Bergmana jak najbardziej jest wyborem, nawet jeśli nieświadomym. Od tego jest spotkanie po latach, przyjazd matki do swej córki – by „nie grzeszyć więcej”. Od razu zdradzę, że to się nie uda, wielkiej przemiany, choć się na nią zanosiło, Charlotte nie zazna, zaraz wróci do swojego układu domyślnego, do „wielkiego świata”. Ciężko oczekiwać, że kobieta światowa zechce podążyć ścieżką duchownego, który z założenia ma porzucić świat, a w wersji monastycznej: ma „umrzeć dla świata”. Co ona robi z zawodu? Występuje, gra… Niewiele się to różni od pracy aktora, który gra – na sobie, lecz również na widzach, jak każdy artysta sceny. Tutaj Ingmar Bergman też niezbyt ukrył drugie dno swojej historii: że opowiada o życiu teatru. Reżyserem, jak wiadomo, był przede wszystkim teatralnym, chociażby z racji podaży, a jego filmy są jak teatr telewizji, pełne monologów i dramatu słowa. Bergman nie myślał o teatrze polskim, gdy kręcił Sonatę, ale przecież wszędzie mamy pewną płytkość, której domaga się zawód aktora czy reżysera. Emocje, o których wspomina Charlotte (mówi tak o Leonardzie, swoim zmarłym ukochanym), nie mogą przeszywać aktora na wylot, boby szybko się wypalił, a zwłaszcza w teatrze. Emocje sceniczne muszą być wyłącznie sugestią emocji. Problem pojawia się wtedy, gdy życie pozateatralne zaraża się sceną i okazuje „teatrem życia codziennego”, a „cały świat sceną”. Kiedy inni ludzie są dla artysty wyłącznie widownią. Taki przypadek mamy w Jesiennej sonacie, gdzie za największy dowód miłości Charlotte podaje przerwanie kariery. Wszystko się do niej odnosi, do działalności zawodowej. Eva porównuje matkę do aktorki w kulisie: gdy Charlotte wchodzi odwiedzić swoją chorą córkę, zachowuje się wobec niej jak przy dalekiej krewnej, uprzejmie i miło. Bardziej żywiołową emocjonalność uznałaby za „sentymentalną”, tak jak wtedy, gdy wyłuszcza Evie preludium Chopina. Twierdzi, że Chopin był może i uczuciowy, lecz niesentymentalny, charakter miał bowiem „męski”, a to znaczy twardy. Można powiedzieć, że robiąc karierę, Charlotte przejmuje najgorsze z cech męskich: patologiczne skupienie na sobie połączone z nieodpowiedzialnością. Jej wykonanie preludium Chopina mnie nie porusza, w odróżnieniu od interpretacji Evy. Wzrusza ona nawet własną matkę, wspaniałą pianistkę, która sama nie może tego wytrzymać i potrzebuje usadzić swą córkę w siodle.

6.

Na koniec proponuję wątek aktualny, bo medyczny. Charlotte powiada przy spotkaniu z chorą córką (która okazuje się chora również w potocznym sensie, czyli przeziębiona), że od lat nie chorowała i się nie zarazi. Mówimy o chorobach dróg oddechowych przenoszonych drogą kropelkową… Nie chcę teraz wchodzić w dyskusję epidemiczną, choć, jak powiedziałem na początku, właśnie COVID-19 ustawił ten esej. W każdym razie Charlotte zda się nieśmiertelna przynajmniej we własnych oczach. Jest najmłodsza w całym domu, choć cieleśnie najstarsza, ale jak sama zauważa – nigdy nie dorosła. Wkraczając w pokoje córki, daje piękny występ i aktorski, i pianistyczny, od razu się mości w znanym sobie świecie, w którym nic jej nie grozi, a chociażby umarła, wielką pianistką będzie już na zawsze. Tworzy sobie we własnej głowie prosty horacjański pomnik trwalszy niż ze spiżu. Jej takie przypadłości jak przeziębienie nie imają się, bo ludzie wielcy mają, jak królowie, „dwa ciała” (por. Ernst Kantorowicz). Charlotte nigdy nie umrze, bo nigdy nie żyła, nie dotknęła ziemi, jak w II części Dziadów Mickiewicza. Ma talent, lecz nie „do życia”, jak sama zauważa. Takie można odnieść wrażenie, gdy się patrzy na zachowania towarzystwa teatralnego. Oni też nigdy nie umrą z nieznanych nikomu przyczyn. Tak się właśnie zachowują, jakby podstawowa dana życia zwykłych śmiertelników, to znaczy skończoność, ich nie dotyczyła. Chodzą i trzymają głowy niczym półbogowie. Ale na sam koniec dajmy może spokój tej biednej Charlotte, czarnej bohaterce dramatu Bergmana oraz jego filmu. Użalmy się nad nią. Bergman nie realizował filmu, jak się dzisiaj pisze komentarze w mediach społecznościowych – by tylko pognębić tego, o kim chcesz się wypowiedzieć. Charlotte się nie zmieni i Bergman nie ma jej tego za złe, bo mówi przecież o sobie. Jeśli mamy ją rozgrzeszyć, to tylko przez akceptację, wzięcie jej w całości, z dobrodziejstwem inwentarza. Wybaczmy artystom, że są artystami, tak jak nie obrażamy się na deszcz, że czasem pada długo i potrafi nas podtopić. Nie skreślałbym artystów tak szybko, bo ktoś musi nas uwiecznić. Wybaczmy im, że są tylko sobą, czyli gdzie czegoś mają więcej, to znaczy talentu i powiedzmy: wrażliwości, tam też im na czymś zbywa, powiedzmy: empatii. Wybaczmy artystom. Ja tego nie umiem.

krytyk teatralny „Przekroju”, tłumacz, wykładowca UJ.