12/2020
Magdalena Drab

Troskliwie

 Dawno, dawno temu, za siedmioma górami i siedmioma lasami, w dalekiej krainie zwanej USA, psycholog Martin Seligman wraz ze Stevenem Maierem przeprowadzili eksperyment. Wzięły w nim udział psy, klatki oraz prąd w roli bolesnego bodźca. Chodziło o stworzenie warunków, w których cierpienia nie da się uniknąć. Zgodnie z oczekiwaniami psi uczestnicy doświadczenia po niedługim czasie pogodzili się ze swoją fatalną sytuacją i zrezygnowali z wszelkich prób wydostania się na wolność. Pogrążeni w apatii, leżeli na dnie klatek i odmawiali przyjmowania pokarmów. Wola walki została w nich skutecznie stłumiona. Nie powróciła do nich nawet wtedy, gdy na horyzoncie pojawiła się szansa ucieczki. Poparte doświadczeniem poczucie nieuchronności porażki zostało z psami na dobre.

Do innego, analogicznego eksperymentu zaproszono szczury, plastikową beczkę i dużo zimnej wody. Epizodycznie w eksperymencie brał udział również drewniany kij, jako ostatnia deska ratunku i jedyna szansa na wydostanie się z wody. Tonącym zwierzętom, którym choć raz zaoferowano skorzystanie ze wspomnianego kija, nadzieja pozwalała pływać przez wiele godzin. Te, których nikt nie wspomógł, tonęły po kilkunastu minutach.

Kolejny wielki eksperyment właśnie trwa. Występują w nim ludzie i pomieszczenia. Te ostatnie są zamknięte na zamki i kłódki. Ludzie siedzą w pomieszczeniach albo przed pomieszczeniami. Zastanawiają się, czy robić, czy nie robić, i co wyszło z tego, co zrobili. Oswajają apatię. Przywykają do bierności. Nieustannie ćwiczą się w bezsilności. Przestają się dziwić. Czasem się pobiją. Czasem zadzwonią gdzieś z płaczem. Potem pomyślą, że może tak musi być. Zaczynają nawet wyglądać na zadowolonych. Nie pamiętają już zbyt dobrze siebie sprzed. Siedzą. Czekają na instrukcje.

Za siedmioma górami i siedmioma lasami, wiele lat temu Martin Seligman i Steven Meier, dzięki wielkiej ofiarności grupy psów, ukuli termin „wyuczona bezradność”. Ich praca miała być ostrzeżeniem i stała się podwaliną psychologii pozytywnej, czyli takiej, która ma dodawać sił, zamiast analizować słabości. Ich eksperyment udowadniał, że porażki niezwykle łatwo zapadają w pamięć. Limit przegranych potrzebnych do osiągnięcia przeświadczenia o własnej bezradności jest zawsze w zasięgu ręki, a rozpoczynając test od najtrudniejszego zadania, z dużym prawdopodobieństwem skazujemy się na niepowodzenie.

Wyuczona bezradność jest chorobą zaraźliwą i przewlekłą. Podobno wypełnia domy pomocy społecznej i skraca życie opuszczonym staruszkom. Niekiedy dopuszcza się wyłudzeń i kształci „profesorów biedy”. Zatrzymuje ludzi w łóżkach i sprowadza na nich nieszczęścia. Paraliżuje dzieci przy tablicy i ofiary nadużyć, które nie potrafią protestować, gdy dzieje im się krzywda. Pozwala nie dziwić się bólowi. Straszna rzecz. Urok. Nie mamy na nią amuletów, nie potrafimy jej odstraszać. Kiedy raz się przyplącze, potrafi zostać z nami na zawsze. A podobno może też zabijać. Ciało zaraża się niemocą i nie wierząc we własne siły, powoli je traci. Zaraza. Dżuma. Żeby się jej pozbyć, potrzebna jest niezwykle intensywna praca, powolne odzyskiwanie wiary w związek między działaniem a jego skutkiem i we własną sprawczość.

Postanowiłam opowiadać dziś straszne bajki. Robię to z troski i ku przestrodze. Samą siebie próbuję nastraszyć. Zacząć kolejny dzień ostrożnie, z gęsią skórka i rozdziawioną buzią, jak dziecko. Bo choć całe nasze życie jest w istocie podróżą od bezradności do bezradności – jako dzieci uczymy się kontroli nad ciałem i myślą, by na końcu życia znów tę kontrolę postradać – to ta krótka chwila pomiędzy powinna być przecież jakimś aktem woli. Powinna być twórcza.

Dlatego wyuczoną bezradność próbuję zastąpić wyuczoną nadzieją. Ćwiczę. Powtarzam. Choć trąci to naiwnością i zbędnym patosem. W ramach odtrutki na niemoc, której codziennie pilnie się uczę, trenuję wiarę w najlepszy scenariusz, nawet jeśli jest on tym najmniej prawdopodobnym. To dobra pora na nadzieję, mimo że ziemia jeszcze śpi. Nadzieja zaklęta jest w starych zwyczajach, w rybich łuskach, symbolach obfitości, zielonych igiełkach, narodzinach. Bo nadzieja to też pękaty brzuch, oczekiwanie szczęścia i miłości. To fantazja o wszystkich możliwych dobrych zakończeniach. Albo przynajmniej o jednym dobrym. To sprzyjanie tym dobrym zakończeniom. To czekanie na koniec i nowy początek. Siostra wiary i miłości. Najbardziej niepozorna i nieśmiała z nich. Nie potrafi być tak niezłomna, nie potrafi nakłonić do zdobywania krain, budowania wielkich świątyń, nie przenosi gór i nie toczy wojen. Jest delikatna i łatwo ją stłumić. Matka głupich. Ale to ona otwiera nam powieki, podnosi z łóżka, przygotowuje posiłki i szczotkuje nam zęby. Ona każe założyć buty i wyjść. Ona podciera nosy, prasuje koszule, dokręca kran i robi porządki w szafkach. Bo to dobra matka. Troskliwa.

aktorka, autorka i reżyserka, w zespole Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy. Laureatka Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej (2017) za dramat Słabi.