12/2020

Stary i nowa Białoruś

 Nowa Białoruś, która rodzi się na naszych oczach, przestaje być państwem „tutejszych”, do czego wiek temu wzywał Janka Kupała, patron literacki spacyfikowanego przez władzę Narodowego Teatru Akademickiego. Nie będzie też posłusznym krajem koniem, o jakim marzy Łukaszenko w sztuce Andreja Kurejczyka Pokrzywdzeni. Białoruś.

Obrazek ilustrujący tekst Stary i nowa Białoruś

fot. STRINGER / AFP / East News

 

„Nie kocham teatru. Nigdy nie ciągnęło mnie do niego. Dla mnie to jakaś głupota. Nonsens. No, przyznajcie sami, jaka jest z niego korzyść? Że co, rozrywka? Dorośli ludzie robią jakieś dziwne miny, pokazują tyłek, śmieją się nie wiadomo z czego. Hi-hi, ha-ha. Czy rozumny człowiek tak się zachowuje?” – pyta retorycznie Stary ze sztuki Pokrzywdzeni. Białoruś, i ciągnie dalej pewien własnych racji: „To głupota. I próżniactwo. Co za osiłki! A jakie wielgachne ręce i nogi! Takimi to orać można. Jakby takiego na traktor posadzić, to by z dziesięć hektarów opędził… W jeden dzień. A może i więcej. Albo te kobiety mogłyby rodzić i rodzić. Albo barszcz ugotować! Państwo pomoże. To właśnie jest pożyteczne. A to, że taki umalowany chłoptaś pokręci tyłkiem na scenie – komu to potrzebne?”1. Stary to nikt inny jak Aleksandr Grigorjewicz Łukaszenko. Andrej Kurejczyk, autor przejmującego dramatu poświęconego wydarzeniom, które przejdą do historii jako „białoruski sierpień”, nie pozostawia co do tego żadnych wątpliwości.

Dzieło jednego z najsławniejszych białoruskich dramatopisarzy średniego pokolenia bliskie jest teatrowi dokumentalnemu. Jego aktorskie czytanie w Instytucie im. Jerzego Grotowskiego (przygotowane przez Krzysztofa Kopkę) gładko wpisało się więc w ramy projektu „Teatr na faktach”. Mimo licznych cytatów i odwołań tekst nie został jednak stworzony metodą verbatim, czyli dosłownego zapisu, w której zdążyła wyspecjalizować się wrocławska placówka. Autor nie tyle dokonuje montażu rzeczy znanych, co za pomocą narzędzi dramaturgicznych: metafory, literackiego skrótu, jak też niezbędnej domieszki fikcji, podejmuje się zadania właściwie karkołomnego. Próbuje mianowicie zsyntetyzować doświadczenie całego narodu w wyjątkowo krytycznym, przełomowym punkcie jego historii.

Stary, Pouczająca, Ptasi, Nowa, Młody, Pozytywna, Martwy, każda z siedmiu postaci Pokrzywdzonych… to odrębny punkt widzenia, jeszcze jedna perspektywa, kolejny głos zwrócony wprost do czytelnika czy widza. Zwierzenia, usprawiedliwienia, pogróżki, dłuższe monologi i krótkie wypowiedzi niczym elementy mozaiki składają się na większą całość, nawet gdy nawzajem sobie przeczą. Wszystko, żeby odpowiedzieć na pytanie kluczowe: co właściwie wydarzyło się 9, 10 i 11 sierpnia, czyli w pierwszych dniach protestów sprowokowanych sfałszowaniem wyborów powszechnych? Dlaczego do tego doszło? Ale znów – nie faktografia interesuje Kurejczyka, ta jest jeszcze do ustalenia: opisania przez świadków, wykrycia przez dziennikarzy śledczych, ujawnienia w sądach. Jako doświadczony artysta pyta on o istotę i wektory głównych konfliktów, o racje każdej ze stron, wreszcie o sposób myślenia i przeżywania rządzących i protestujących.

Król bez statystów

W Polsce sytuacja na Białorusi często bywa porównywana do ukraińskiego Euromajdanu sprzed sześciu lat, ale jest to myląca analogia. Przestrzegałbym też przed takimi określeniami jak „wojna domowa”. Bunt Białorusinów nie jest wyraźnie i zdecydowanie proeuropejski czy prorosyjski. Na Białorusi nie ma też rozłamu między Wschodem i Zachodem, czy jakiegokolwiek innego podziału geograficznego. Nie ma polskiego Podkarpacia czy amerykańskiego Teksasu, regionów, które tradycyjnie głosują w określony sposób. Poza tym, jeszcze w trakcie kampanii wyborczej, urzędujący prezydent, który po raz szósty startował w wyborach, dostał przezwisko „Sasza-trzy-procent”. Nie bez powodu.

Na taki właśnie poziom społecznego poparcia dla jego kandydatury wskazywały niektóre sondaże. Rzecz jasna, z góry zostały one uznane za prowokacyjne, kłamliwe i nielegalne. Zresztą przeprowadzać legalne rankingi w kraju, w którym prezydenta wspiera rzekomo ponad osiemdziesiąt procent obywateli, ten sam prezydent konsekwentnie i kategorycznie zabrania.

Od lat natomiast próbuje poróżnić obywateli, wymyślając kolejne fikcyjne podziały na „my” i „oni”. Ostatnie miesiące dobitnie jednak dowodzą, że twardy elektorat Łukaszenki jest mitem, który należy włożyć między inne bajki, które uporczywie podaje oficjalna propaganda. Dowodem na to wiec jego „oddanych zwolenników”, który zaplanowano na 25 października w Mińsku. Śpiesznie przygotowano osobne pociągi i dziesiątki autobusów, które miały dowozić chętnych (albo i niezbyt chętnych) obrońców starego porządku z pomniejszych miasteczek i miast wojewódzkich. Kuszono ich nagrodami finansowymi, straszono zwolnieniami z pracy. Nic z tego. Ledwie zmontowaną scenę i stoiska z poczęstunkiem należało szybko rozebrać. Przedstawienie odwołano, ponieważ zabrakło statystów. Takich jak Pouczająca, symboliczna figura nauczycielki z wieloletnim stażem, która do ostatniego dnia była święcie przekonana, że „naród jest zawsze za jednym – za stabilnością! A stabilność – to co? To baćka! Dwadzieścia sześć lat – i wszystko jasne”.

Polityczne kolory

Obecnie sprzeciw wyraża całe społeczeństwo, a władza robi wszystko, żeby upolitycznić i zaktywizować kolejne jego warstwy. W trakcie pandemii do aresztu bierze się lekarzy i releguje studentów najbardziej prestiżowych uniwersytetów. Zatrzymuje się też muzyków, którzy w przejściach podziemnych śpiewają „nie te” piosenki, i kobiety przechadzające się z parasolami w „politycznych kolorach”. Szerokich echem odbiła się sprawa emerytki, która zapłaciła mandat za biało-czerwono-białe słodycze. W sądzie kapitan milicji Ewgienij Siemaszko oświadczył: „Tak jest, w ten sposób wyraża swój protest. Bezą”.

W każdą niedzielę w Mińsku blokowany jest Internet, zamykane są stacje metra, jak też niektóre centra handlowe. Na ulicach pojawia się drut kolczasty, którego w stolicy nie było od czasów II wojny światowej. Ludzie są porywani przez anonimowe osoby. „Cóż bardziej obrzydliwego, a zarazem straszniejszego i ponurego, niż widok policyjnej łapanki. Społeczeństwo zna się na takich inscenizacjach, opartych na beztrosce, z jaką rozporządza się życiem i wolnością ludzi. Kiedy policja przygotowuje łapankę, wydaje się, że to baletowe ewolucje. Posterunkowi biegają tam i z powrotem. Ponure gwizdy rozdzierają powietrze. Ze wszystkich ruchów wyłania się jakby bolesna solenność. Powoli zmniejsza się koło”2 – pisał w jednym z manifestów Antonin Artaud. Kto jak nie on znał się na prawdziwym teatrze okrucieństwa?

Nie oszczędza się nikogo i nikt nie może się czuć bezpieczny. Ani mistrz olimpijski, ani sławny artysta, ani profesor uniwersytecki. Kiedy piszę te słowa, za kratami znajduje się Miss Białorusi 2008 Wolha Chiżinkoua, i Aleksander Żdanowicz, wieloletni prowadzący legendarnej Kałychanki, białoruskiej dobranocki. W domu malarki i performerki Uljany Niewzorowej, która jeździła metrem z kartonikiem, na którym było napisane: „Ten plakat może stać się przyczyną mojego zatrzymania”, trwają przeszukiwania. W sprawie skatowanego przez milicyjnych tajniaków aktywisty Romana Bandarenki powstają liczne memoriały do władz.

Prezydent OMON-u

Wygląda na to, że Łukaszenko przejdzie do historii jako przywódca, który wreszcie zjednoczył cały kraj… ale przeciwko sobie. Bo przecież każdy zamordowany, każdy aresztowany, każdy pobity, każdy wyrzucony z pracy Białorusin ma rodzinę, krewnych, przyjaciół, kolegów, znajomych. Wystarczy spojrzeć na zdjęcia kolejek w Żodino. Setki osób godzinami czekają przed więzieniem, żeby przekazać bliskim ciepłe ubrania i przedmioty higieny osobistej.

Widać też, że Łukaszenko nie ma w swym otoczeniu osoby pokroju Charles’a Maurice’a de Talleyranda, który umiał uświadomić Napoleonowi, że „bagnetami można dokonać wszystkiego – nie można jednak na nich siedzieć”. W tej chwili dokładnie tym zajmuje się białoruski prezydent – siedzeniem na bagnetach. Ten, który od lat przekonywał, że „najadł się już władzy”, i zapewniał, że nie będzie „zsiniałymi palcami” trzymał się fotela, gotów jest na wszystko, żeby ją utrzymać. Nawet włożyć swemu piętnastoletniemu synowi do ręki broń maszynową. Dlatego otwarcie wzywa do represji. W jednym z przemówień oświadczył, że „są chwile, w których nie ma co przejmować się prawem”. W innym groził, że każdy, kto dotknie funkcjonariusza chociażby palcem, musi „zostać bez rąk”.

Niestety, jego groźby nie są bezpodstawne. Na sto tysięcy mieszkańców Białorusi przypada dziewięciuset dwudziestu czterech pracowników milicji. Dla porównania – w Rosji policji jest dwa, a w Polsce cztery razy mniej. Wśród niej OMON (Jednostka Milicyjna Specjalnego Naznaczenia) to siłowa „elita”. Odłączeni od społeczeństwa, dopingowani materialnie i ideologicznie „pretorianie”, święcie przekonani, że pałują wrogów państwa, przekupionych i zmanipulowanych przez czyhających na białoruską niepodległość „zachodnich marionetkarzy”. Jak tłumaczy Ptasi, wzorowy obrońca reżimu w sztuce Kurejczyka: „Wrogowi – śmierć. Polacy, Ukraińcy, Litwini – to wrogowie. Rosjanie – to nie wrogowie, ale zawsze chcą coś wyskubać. Czyli też wrogowie. Ale i bracia. Ale i wrogowie. Tak bywa. Ale z Rosjanami najpierw zwyciężymy pierwszych wrogów, tych zachodnich pederastów, amerykańców, majdanowców, a potem rozprawimy się z Moskalami”.

„Siłowiki” to jedyna grupa, której Łukaszenko może być pewien. Dlatego coraz częściej nazywany bywa prezydentem OMON-u. Zjadliwy mem przedstawia go w postaci starszej pani otoczonej czarnymi kotami z ludzkimi twarzami, tylko że schowanymi pod równie czarnymi kominiarkami. Jednego takiego „kocura” trzyma na kolanach i głaszcze z czułością.

Wykarmieni lewym cyckiem

Nie jest natomiast i nigdy nie był prezydentem przedstawicieli biznesu, inteligencji, a tym bardziej ludzi sztuki. Nigdy zresztą nie krył do nich swojej niechęci. „To są gnidy. Co tu dużo mówić, same gnidy. Całkowita zgnilizna. Zdrajcy. Gryzą rękę, która ich karmi… Przecież ich wykarmiłem lewą piersią, a oni… Zdrajcy” – żeby jeszcze raz sięgnąć po słowa Starego. Przy czym fraza o lewej piersi, a właściwie o „lewym cycku”, jest dosłownym cytatem z wywiadów z Łukaszenką, co jeszcze raz dowodzi, że przytoczony na samym początku monolog wcale nie jest przesadny.

Było więc do przewidzenia, że w odpowiedzi na protesty prezydent rozpocznie przeciwko „gnidom” prawdziwą krucjatę. Jako pierwszy padł jej ofiarą Narodowy Akademicki Teatr im. Janki Kupały. Pacyfikacja artystów przebiegła szybko. Paweł Łatuszko, kierownik teatru i były minister kultury, został zwolniony już 17 sierpnia, dzień po tym, jak wraz ze wspierającymi go aktorami podpisał list otwarty wzywający do rozpoczęcia śledztwa wobec winnych koszmaru powyborczego. Już wtedy bowiem było wiadomo, o co najmniej kilku zabitych i kilkudziesięciu zaginionych. Nowego dyrektora mianowano niemalże natychmiastowo. Trzy dni później został zablokowany piękny dziewiętnastowieczny budynek przy Bulwarze Engelsa, znajdujący się niedaleko rezydencji prezydenta (jednej z siedemnastu wybudowanych w całym kraju). Oficjalnie z powodu „remontów sanitarnych”, co nie przeszkadzało telewizji w kręceniu w nim reportaży oczerniających „Kupałowców”. 26 sierpnia, czyli równo dwa tygodnie po tym, jak nagrano pierwszy zbiorowy apel o zaprzestanie przemocy i ponowne podliczenie głosów, na bruk wyrzucono pięćdziesięcioro ośmioro pracowników teatru. Łukaszenko skomentował sytuację z charakterystyczną dla niego prostolinijnością: „Chcieliście wolności? No to ją macie”.

Niedługo potem „czystki” dotknęły Teatr Dramatyczny w Grodnie. Kiedy w trakcie spektaklu zespół dowiedział się, że podczas protestu została zatrzymana jedna z jego aktorek, opuścił scenę, co spotkało się z aplauzem widowni. Zaczęły się zwolnienia. Najpierw etatowych reżyserów, wśród nich Sergieja Kurilenki, który przepracował w Dramatycznym czterdzieści lat, następnie aktorów, i wreszcie aktorek, próbujących wstawić się za kolegami. Kolejna fala szykan uderzyła w Narodowy Akademicki Wielki Teatr Opery i Baletu. Na nic się zdały podpisywane petycje i nagranie stu osiemdziesięciu ośmiu pracowników tej instytucji udostępniane pod znamiennym tytułem Nie możemy milczeć. Zdecydowany sprzeciw środowiska zderzył się z urzędową obojętnością wobec praktyk władzy niszczącej białoruską kulturę.

Naród koń

Kreując obraz dobrego ojca narodu, Łukaszenko starał się zbytnio nie angażować w te sfery, które polityki albo gospodarki bezpośrednio nie dotyczyły. Nie założył żadnej partii, a w kwestiach ideologicznych nigdy nie wychodził poza ogólniki. Wystarczy wspomnieć, że aborcja na Białorusi jest całkowicie legalna. Dokonuje się jej na życzenie kobiety w ciągu pierwszych dwunastu tygodni ciąży. Przy czym nie musi ona nawet podawać powodów swojej decyzji. Przez następne dwa miesiące rozpatrywane są już wskazania medyczne lub inne ważne czynniki. Mało tego, kwestia jej delegalizacji, czy też rozszerzenia praw i możliwości kobiet w tym zakresie, nigdy nie stawała się poważnym punktem jakichkolwiek powszechnych dyskusji. Gdyby więc prezydent poczuł wyraźne zapotrzebowanie społeczne na jedno lub drugie rozwiązanie, z pewnością by je spełnił. Mentalnie zakorzeniony w czasach sowieckich, jest Łukaszenko na wskroś współczesną figurą politycznego pragmatyka.

W jego wizji Białorusi aksjomatem jest tylko dozgonna władza. W wywiadzie rzece, którego tuż przed wyborami udzielił ukraińskiemu dziennikarzowi Dmitrijowi Gordonowi, otwarcie przyznaje, że nie wyobraża sobie „obudzić się i nie być prezydentem”. Dlatego, jak błyskotliwie zauważa Kurejczyk, marzy mu się naród koń. Taki jak z Folwarku zwierzęcego George’a Orwella. Cichy i posłuszny. Zawsze lojalny przodownik pracy, który będzie wypruwał sobie żyły, nie zadając żadnych pytań. „No, zdarzy się – mówi Stary – czasem kobyłka narowista, wtedy trzeba nie za mocno przejechać batem po gniadym kłębie i po kłopocie… A jak jej założysz klapki na oczy, to pójdzie choćby w ogień, choćby w wodę. Koń jest wierny…”.

Zrozumieć Gogola

Co się więc wydarzyło 9, 10 i 11 sierpnia? „Zrozumiałam, że wydarzył się jakiś koszmar. Wydarzył się jakiś strach w moim kraju… i z tym trzeba będzie jakoś dalej żyć” – zwierza się Nadzieżda, teraz już była milicjantka z prawie dziesięcioletnim stażem, w dokumencie poświęconym funkcjonariuszom, którzy po wydarzeniach sierpniowych odeszli ze struktur siłowych3. „Wydarzył się jakiś strach” – niezgrabne, ale trafne sformułowanie. Bo jak inaczej mówić o ponad czterystu pięćdziesięciu potwierdzonych przypadkach tortur? Jak pisać o ranach i krwiakach, na mierzenie których, według świadectw lekarzy, nie starczało specjalnie przeznaczonej do tego linijki?

Wydarzyło się też jednak coś naprawdę pięknego. W tej właśnie chwili Białoruś przeżywa swój okres odnowy duchowej i solidarności. „Nigdy nie byłam tak szczęśliwa w tłumie ludzi” – przyznaje Kryścina Drobysz, jedna ze zwolnionych aktorek Teatru Kupały. „Wszyscy się cieszymy, kiedy idziemy w pokojowym marszu. Kiedy w stutysięcznym tłumie zgubi się karta kredytowa, właściciel zostanie znaleziony w ciągu minuty, bo tłum zacznie krzyczeć jego nazwisko. To daje wiarę w ludzi. Przychodzisz na marsz jak do domu. Nie potrzebujesz telefonu. I tak nie ma łączności i wszyscy są na miejscu. Nigdy w życiu nie przeżyłam czegoś takiego. I jestem gotowa, by jeszcze długo w takich marszach chodzić”4. W tym samym wywiadzie opowiada o Lidziji Jarmoszynej, przewodniczącej białoruskiej Centralnej Komisji Wyborczej, która świetnie się bawiła na premierze Rewizora na podstawie sztuki Nikołaja Gogola. „Siedziałam na sali – wspomina Drobysz – patrzyłam na nią i zastanawiałam się: »Czy ty wiesz, o co chodzi w tej sztuce?«”.

Białorusini zaskoczyli wszystkich, a najbardziej chyba samych siebie. Podobnie jak Swietłana Cichanouska, tłumaczka, żona opozycjonisty Siarhieja Leanidawicza Cichanouskiego (Nowa w sztuce Kurejczyka). Najpierw, kiedy po aresztowaniu męża (młodszej córce nadal opowiada, że jej ojciec wyjechał służbowo) zgłosiła własną kandydaturę w nadchodzących wyborach i zarejestrowała się w Centralnej Komisji Wyborczej. Następnie, kiedy mimo licznych pogróżek i przeszkód znalazła w sobie siłę do dalszej walki. Wreszcie, gdy zwyciężyła z „ostatnim dyktatorem Europy”! Podobna historia powinna, i to na różne sposoby, zostać opowiedziana ze sceny. Pokrzywdzeni. Białoruś to dopiero pierwsza, spisana niemalże na bieżąco, tego rodzaju próba.

„Tutejsi”

Tymczasem niezależna grupa teatralna „Kupałowcy”, czyli faktycznie Teatr Kupały w podziemiu, sięga po białoruską klasykę i wystawia Tutejszych autorstwa swego literackiego patrona. Tę wyjątkową tragikomedię Janka Kupała poświęcił burzliwym przemianom politycznym przełomu lat dwudziestych ubiegłego stulecia. Mierzy się w niej z brakiem poczucia narodowej tożsamości Białorusinów, ich nieprzygotowaniem do walki o własną odrębność i niezależność. Wymownym tego świadectwem staje się arogancka postawa Naukowca ze Wschodu i Naukowca z Zachodu. Pierwszy, po przebadaniu „aborygenów” znad Buga, uznaje Białorusinów za zepsutych przez Rosję Polaków, drugi – za przebywających pod szkodliwym wpływem Polski Rosjan. Trudno się więc dziwić, że tacy jak protagonista Mikita Znosak, młody urzędnik niewysokiego szczebla, gotowi są zmienić własne nazwisko, język i przynależność państwową z tą samą lekkością, co prawosławne ikony na katolickie obrazy (te zaś na wizerunki Karola Marksa). Woleliby pozostawać „tutejszymi”, co dla Kupały staje się synonimem godnej potępiania „nijakości” i oportunizmu.

Tutejsi szybko trafili na listę sztuk zakazanych, a do samego autora na długo przykleiła się łatka nacjonalisty, szczególnie stygmatyzująca w oczach bolszewików. Po prapremierze w 1926 roku na swoją kolejną realizację dramat miał czekać ponad pół wieku, ale i ta została zdjęta po zaledwie dwóch pokazach. Niedługo przed ostatecznym upadkiem Związku Radzieckiego jego wystawienia podjął się Mikołaj Pinigin, przyszły kierownik artystyczny Teatru Kupały. Spektakl stał się prawdziwą legendą i przez szesnaście lat nie schodził z afisza. Nagranie jego przejmującej końcówki zobaczymy i w najnowszym przedstawieniu Pinigina. Jak podejrzewam, to akurat dla niej całość ujęto w nawias planu filmowego, o czym przypomina dyscyplinujący ekipę za pomocą megafonu reżyser.

W starszej wersji Tutejszych ostatnia scena ma niemal sakralny wymiar. Po masowym rozstrzelaniu przez „czerwonych” większości postaci dramatu – co zostało ujęte w formę wesołego, karnawałowego niemalże marszu, podczas którego aktorzy zrzucają do znajdującej się na proscenium zapadni głowy własnych lalek-sobowtórów – ogólny nastrój spektaklu nagle się zmienia. Na scenie, jak w prologu, pojawiają się aniołowie. Z trzech długich pasm materiału tworzą biało-czerwono-białą flagę, która powoli wznosi się ku górze, podczas gdy aktorzy śpiewają chórem wiersz Kupały Moja modlitwa. Ostatnie wydarzenia w pełni usprawiedliwiają patos tamtej sceny. Pytanie, które na koniec zadaje aktor grający reżysera w nowej wersji spektaklu, ściska za serce: „A u nas jaki będzie finał?”.

1. A. Kurejczyk, Pokrzywdzeni. Białoruś, tłum. J. Adamowicz [egzemplarz elektroniczny udostępniony przez autora].
2. A. Artaud, Teatr imienia Alfreda Jarry, [w:] tegoż, Teatr i jego sobowtór, tłum. J. Błoński, Warszawa 2018, s. 192.
3. Wydali broń i amunicję…, reż. I. Diemienkow; źródło: https://www.youtube.com/watch?v=KLhxvaGEcng.
4. J. Aleksiejewa, Z teatru został tylko budynek, krytykapolityczna.pl, 18.09.2020; źródło: https://krytykapolityczna.pl/swiat/kryscina-drobysz-zwolniona-aktorka-teatru-janki-kupaly-minsk/.

doktor nauk humanistycznych, krytyk, członek redakcji portalu teatralny.pl. Współorganizuje Festiwal Niezależnej Kultury Białoruskiej we Wrocławiu.