1/2021
Artur Pałyga

Sam skraj północy

 

 

Postanowiłem iść na północ. Wyjść z domu i dojść tak daleko na północ, jak tylko da się dojść pieszo. No nie przez Bałtyk. Nie mam zdolności. Trzeba skorygować. Żeby cały czas iść lądem, należy się kierować na Suwałki, a potem przez Litwę, Łotwę, Estonię, Finlandię, na północ Norwegii, do najdalej na północ wysuniętej miejscowości Skarsvåg. Wyłącznie pieszo, bez pośpiechu, żeby sobie wszystko dokładnie po drodze pooglądać. Wybrałem punkt, wyznaczyłem trasę. Oczywiście nie zrobię całej naraz. Nie o to chodzi. Mam mnóstwo innych rzeczy do roboty. Praca, dziecko do szkoły odprowadzać, zakupy, obiady robić, prania itp. Wchodzi w grę tylko droga odcinkami. Zrobić odcinek i wrócić, potem podjechać tam, gdzie się skończyło i iść dalej, i wrócić do auta, potem podjechać itp. Wiadomo, później z tym podjeżdżaniem zrobi się problem. Nie będę jechał na Suwalszczyznę, żeby zaparkować, przejść się przez godzinę i wrócić po dziecko do szkoły. Trzeba będzie brać wolne na parę dni co jakiś czas, a potem to już w ogóle jedynie dłuższe odcinki podczas dłuższych wyjazdów, no ale to pieśń przyszłości. Jak to się zrobi problem, będę kombinował.

Cieszyłem się tym planem, chodziłem z nim dni i noce i czekałem, aż dojrzeje. Stale oglądałem wyznaczoną trasę na mapie, powtarzałem w myślach nazwy miejscowości, rzek, jezior, krain, przez które przejdę. Poznawałem Skarsvåg ze zdjęć i z opisów. Podobało mi się, że to północ, a ja się starzeję, więc to jakieś naturalne, że stary człowiek odchodzi na północ, a jego sylwetka ciemnieje w oddali. Wyobrażałem sobie, że na zimnej plaży Skarsvåg stanę, wpatrując się w niewidoczny biegun północny, jako osiemdziesięciolatek, po czym położę się tam i zasnę, a norweskie dzieci przyniosą mi gorącej herbaty, szepcząc: „Gammelmann, gammelmann”.

Wymyśliłem, że będę szedł bardzo powoli, dużo przystając i patrząc. I że będę zapisywał tę drogę. Nie żadne wspomnienia, nie reportaż literacki z podróży, ale po prostu zapis. Szyldy, tabliczki, szczegóły, słowa, jakie wypowiadają ludzie na ulicy, rośliny, jakie rosną, no i czasem jakieś myśli, które się pojawią, ale niekoniecznie. Że jak ślimak zostawia ślad posuwisty, lśniący, tak i ja, tylko w zeszyciku. I naprawdę nie sądziłem, że to się też w coś ułoży, w jakąś układankę.

Wyszedłem z domu dwa lata temu we wrześniu. W godzinę udało mi się przejść może dwieście metrów. Zapisywałem bramy, drzewa, domy sąsiadów, nierówności chodnika, napisy na przystanku i numery linii, wzorki ogrodzeń i co jest za szybami zaparkowanych przy drodze samochodów. Wielka przyjemność totalnie bezużytecznego opisywactwa. Zapakowanie wszystkich tych nieistotnych szczegółów do kulki z żywicy, żeby tam zastygło w bursztynowy świat, żebym sobie mógł na niego patrzeć.

Było to tak ciekawe doświadczenie – tak przenosiło mnie na jakieś mgliste pogranicze racjonalności, i jednocześnie związywało z tym wszystkim i uwalniało od tego, no bo szło się dalej – że chciało się to powtarzać. Po trzecim razie, gdy osiągnąłem trzeci przystanek MZK, uwierzyłem, że może faktycznie, o dziwo, dojdę do Skarsvåg. Kiedy wracałem do domu, oglądałem zdjęcia robione komórką w przypadkowych miejscach, czytałem te nudne notatki, zapisy mijanych ogrodzeń, nazwiska z grobów na mijanych cmentarzach, treści ogłoszeń z przystanków, czułem się, jakby tamten zbzikowany ja cały czas nieprzerwanie szedł, a tylko ta normalna część mnie wróciła do domowo-pracowego życia. Potem jechałem w miejsce, w którym zakończyłem etap. Jechałem tą samą drogą, którą wcześniej szedłem. Wiele razy. I to się zaczęło nakładać. Tak jakby cały czas siebie doganiał i mijał, doganiał i mijał, idącego tam, tym chodnikiem albo poboczem. Zupełnie się nie spodziewałem takiego efektu. Jakby się tworzyła jakaś miniwieczność.

Przestrzeń zaczęła być inaczej. Ta, którą przeszedłem. Kiedy się wszędzie jeździ, przestrzeń się wymyka, istnieje tylko punktowo i przez szybę. A ta teraz zaczęła się rozwijać namacalnie jak kłębek wełny.

Kiedy minąłem granicę miasta, zdziwiłem się, że to już. Że takie jednak skończone to miasto.

A później zaczęły się pojawiać historie auszwickie. Bo się okazało, że idę drogą z Bielska-Białej do Oświęcimia. A po drodze były podobozy i codzienne marsze więźniów z obozu i do obozu. Brzeszcze, Jawiszowice, Rajsko. Po kolejnym powrocie do domu pomyślałem sobie, że ten obłąkany ciągle tam idący ja jakby spisuje świat przed katastrofą, ha ha ha.

Przyszedł COVID-19 i wszystkie te zapisane ogłoszenia, słowa, zaproszenia na bale w remizie, koncerty stały się stare. Z dnia na dzień osiwiały. Zrobiłem długą przerwę przed następnymi etapami.

Zimą tego roku w maseczce powoli doszedłem do Oświęcimia, do muru z kolczastym ogrodzeniem, do wieżyczek strażniczych, do baraków, i wtedy jakby odpowiedni klocek układanki wszedł na swoje miejsce. Przeszedłem drogę, którą jeździł Józek Światłoch z grupą innych więźniów, pilnowani przez esesmana Roberta Sierka, dwa razy w tygodniu, z obozu w Oświęcimiu do pralni w Bielsku i z powrotem. Ileś lat temu znalazłem te dokumenty, te listy, pisałem o tym jeszcze jako dziennikarz, potem w sztuce. I teraz droga na skraj północy okazała się przejściem szlaku obozowej ciężarówki, której historia znalazła mnie kiedyś i jest ze mną.

Problem, jak z wszystkimi tego typu nagle złożonymi układankami brzmi: co ona oznacza? I po co? Tego nie wiem.

dramatopisarz, dziennikarz, dramaturg w Teatrze Śląskim w Katowicach. Autor m.in. Żyda Nieskończonej historii; nagrodzony Gdyńską Nagrodą Dramaturgiczną za W środku słońca gromadzi się popiół (2013).