Blog

14 września 2021

Afirmująco

Mówił nam, że będzie jeszcze w teatrze czas na kontemplację moczenia stóp w jeziorze – pięć lat temu odszedł Marcin Jarnuszkiewicz.

 

Nieduża scena Teatru Baj na warszawskiej Pradze, osiem lat temu. Dwie laleczki: pocieszna gąska o białych piórkach i człekokształtna, choć równie jej maleńka postać w jasnej szacie i czaszeczką w miejscu głowy, zaprojektowaną z jakąś wyjątkową czułością. Gęś, Śmierć i Tulipan to tylko trzydzieści pięć minut, podczas których te dwie postaci wymieniają ledwie kilka zdań i – wiedzione przez stale obecne animatorki – moczą nogi w sadzawce, milcząco siedzą na drzewie i spacerują razem niespiesznie.

Choć ich znajomość zaczyna się od pełnego trwogi pytania Gęsi:

– Przyszłaś po mnie?

– Jestem przy tobie od twoich narodzin, tak na wszelki wypadek.

Gęś i Śmierć wzięte zostały z pięknie ilustrowanej filozoficznej powiastki autorstwa Wolfa Erlbrucha, niemieckiego ilustratora i twórcy książek dla dzieci. Laleczki na scenie Baja to bardzo delikatna, dość wierna interpretacja rysunków tych postaci. Podobnie ze scenariuszem: w spektaklu opowiedziana jest dokładnie ta sama, bardzo prosta historia. O tym, jak wyzwalające może być wyzbycie się strachu przed śmiercią, jeśli za życia się z nią pogodzić i zaprzyjaźnić, jeśli pozwolić na jej obecność. Historia ta sama, ale w Baju wypełniona niespiesznym trwaniem, podbijanym pięknym pianinem Mateusza Dębskiego. Trwaniem tak gęstym, pełnym oczekiwania i napięcia, że prawie namacalnym. Drzewo, jezioro, niebo, chmurka – wszystko pokazane w malarskim skrócie. To nie tylko miejsce akcji, ale obraz, obrazek. Kompozycja sama dla siebie, której łagodne kontury i rytmy maźnięte światłem dają oglądającym kojące uczucie.

Poznałem autora tego pięknego przedstawienia osobiście – najpierw jako kontrowersyjnego wykładowcę. Marcin Jarnuszkiewicz prowadził zajęcia na Wydziale Wiedzy o Teatrze, które w tytule miały chyba „przestrzeń” i były dość swobodnymi pogadankami wokół tego ważnego zagadnienia. Sednem tych zajęć – jak wielu na tym wydziale – było po prostu bezpośrednie spotkanie z aktywnie pracującym artystą, osobistością teatru. Jarnuszkiewicz bez wątpienia był taką osobistością: w przeszłości tworzył przecież scenografie choćby do głośnych przedstawień Adama Hanuszkiewicza (hondy w Balladynie to jego robota), później autorskie przedstawienia realizował między innymi na nieistniejącej dziś scenie Szwedzka 2/4. Ale podczas zajęć nie odcinał kuponów od starej legendy. W ostatnich latach robił w końcu autorskie przedstawienia, kameralne filozoficzne opowiastki, najczęściej na lalkowych scenach, gdzie dużą część widowni stanowiły dzieci. Chyba nie miało to dla niego wielkiego znaczenia – traktował tych widzów tak samo jak dorosłych. U końca kariery Jarnuszkiewicz, chociaż zbliżał się do siedemdziesiątki, wydawał się artystą u szczytów możliwości: robił to, co uważał w teatrze za najważniejsze, i robił po prostu to, co chciał.

Pamiętam, jak mówił nam, że będzie jeszcze w teatrze czas na kontemplację moczenia stóp w jeziorze. Kiedy wyrwała mi się teatrologiczna mądrość, że istotą teatru jest przecież konflikt dramatyczny, spór racji, złapał się za głowę. Wierzył, że powinnością teatru i sztuki jest coś dokładnie odwrotnego: dążenie do harmonii. W uwielbieniu dla piękna, rytmu i harmonii był radykalny. I jak każdy radykał płacił pewnie za to swoją cenę. Kategoryczność, z jaką odrzucał brzydotę i tandetę, z jaką wyznawał swoje teatralne świętości, drażniła wielu moich kolegów i koleżanek. Pewnie drażniłaby i mnie, gdyby za jego deklaracjami nie szły niezwykłe przedstawienia. Odbierałem je jako oazy piękna i delikatności nie z tego świata, które niczego od widza nie chciały, poza tym, żeby je przeżywał po swojemu, żeby rozumiał i czuł z nich tyle, ile jest w stanie zrozumieć i poczuć.

W każdym z nich było to pełne napięcia trwanie, o jakim już wcześniej pisałem. Było w sposobie, w jaki przesuwała się chmurka przez horyzont sceny, czy w czułości, z jaką aktor poruszał gałązką, imitując ruch drzewa muskanego przez wiatr. W tych pięknych scenicznych medytacjach była też filozoficzna zaduma nad losem człowieka, często zakodowana w przestrzennym, wertykalnym porządku. Bohaterowie ostatnich spektakli Jarnuszkiewicza potrafili szybować wysoko nad sceną i za chwilę wić się nisko po ziemi.

Innym razem Jarnuszkiewicz zabrał nas na omówienia prac semestralnych studentów scenografii warszawskiej ASP, gdzie także wykładał. Pamiętam, jak zatrzymał się na pracy jednej ze studentek, która chciała, żeby z podłogi sceny wyrosły kwiaty. Jarnuszkiewicz namawiał ją, by dała nieco więcej czasu na rozegranie tej sekwencji. Przekonywał, że powolny ruch ku górze zadziała na widza afirmująco. W pewnym momencie przestał mówić o kwiatach, ku zdumieniu wszystkich obecnych położył się na podłodze i poprosił, by wezwać karetkę. Ten zawał udało mu się przeżyć.

Po moich studiach trafialiśmy na siebie na festiwalach, ale też na Starym Mokotowie, bo byliśmy sąsiadami. Nie tylko znajdywaliśmy wiele tematów do rozmów, ale chyba przez te ostatnie dwa lata nawiązaliśmy też jakąś więź. Żałuję, że trwało to krótko. Dokładnie pięć lat temu, na początku września 2016, była to sobota, spotkałem Jarnuszkiewicza przy Sandomierskiej, wracał z nordic walkingu, szczęśliwy, że udało mu się przejść długi dystans. Umówiliśmy się wtedy, że długo odkładaną kawę wypijemy w najbliższą środę. Nie wypiliśmy, bo w poniedziałek przyszła wiadomość o jego śmierci.

Na żywo widziałem tylko cztery ostatnie przedstawienia Jarnuszkiewicza: wspomniane Gęś, Śmierć i Tulipan w Baju, Całe królestwo króla w poznańskich Animacjach, Wielkie pytanie w łódzkim Pinokiu i przedstawienie, które było właściwie jego monodramem – Homework grany w różnych miejscach, między innymi w Teatrze Academia działającym na poddaszu przy ulicy 11 listopada w Warszawie. Pierwsze trzy chyba nadal pojawiają się w repertuarach tych teatrów, spektakl z Animacji doczekał się dobrej rejestracji dla TVP Kultura, jest także wcześniejszy Do Damaszku, który w 1997 zrealizował Teatr Telewizji. W pięć lat po śmierci tego wyjątkowego artysty mogę tylko namawiać: odwiedźcie te tytuły albo zobaczcie ich rejestracje.