Blog

25 października 2021

Baśń o magicznej fasoli

 

Jest taka baśń o Jasiu i magicznej fasoli. Z baśniami, jak wiadomo, jest tak, że istnieją w wielu wariantach. My znamy ten.

Głupi Jaś, syn ubogiej wdowy, wymienia na targu krowę, jedyną żywicielkę, na garść magicznych nasion fasoli. Ot, ktoś mu nagadał, że z nasion wyrośnie gigantyczna łodyga aż do samego nieba, a tam cuda, dziwy, parnas, prestiż, sława, na bankietach białe, czerwone i musujące. Matka ruga Jasia, że laboga, tak przehandlować krowę na głupstwa, krowa to solidna inwestycja, daje mleko, z mleka można ubić smaczną śmietankę. Jaś jednak codziennie dogląda swoich czarodziejskich ziaren. Być może nasiona wykiełkują, być może wystrzeli w górę łodyga, być może nawet łodyga sięgnie nieba. Oczarowany Jaś pnie się ku chmurom, by zobaczyć obiecane dziwy, w tym zamek olbrzymów.

W klasycznym wariancie baśni Jaś, dzięki swojemu sprytowi, wykrada z zamku olbrzymów kurę znoszącą złote jaja, a następnie samogrającą harfę, zyskuje zatem i dostatek, i źródło natchnienia. W naszej wersji Jaś dostrzega przez dziurę w niebie ucztujących olbrzymów, ale nie jest w stanie przeskoczyć przez progi zamku. A jeśli jest Jasią, co statystycznie bardziej prawdopodobne, najczęściej uderza głową w szklany sufit.

Niedawno na blogu miesięcznika „Dialog” ukazał się tekst Piotra Morawskiego, który przytoczywszy słowa Katarzyny Lemańskiej na gali wręczenia nagród laureatkom Nagrody Żurowskiego dla młodych krytyków i krytyczek teatralnych, rozpoczął rozważania nad sytuacją młodych osób zajmujących się teatrem. Trudno sforsować mury zamku olbrzymów, choć nie chodzi przecież o środowiskowy zamach stanu, raczej o próbę dołączenia do wspólnego stołu. Trudno też obwiniać samych olbrzymów o to, że są w stanie utrzymać się tylko z działalności poświęconej teatrowi – tutaj, podobnie jak Morawski, mam na myśli głównie krytykę, pracę jurora/selekcjonera i możliwość prowadzenia pospektaklowych spotkań. Cóż, wszyscy byśmy tak chcieli.

A na razie zostaje nam łatanie etatów, łapanie zleceń, lepienie wszystkiego na ślinę i pióra. Praca w redakcji pisma teatralnego jest w tym przypadku sporym przywilejem, ale i ona nie wystarczy, by związać koniec z końcem. Ot, paradoks: żeby móc pisać o kulturze, trzeba się w niej dobrze orientować, żeby się dobrze orientować, trzeba mieć pieniądze, by w niej uczestniczyć z zadowalającą regularnością (załatwienie tańszych biletów branżowych nie jest sprawą oczywistą, do tego dochodzi koszt przejazdów i ewentualnych noclegów), a żeby mieć sensowne pieniądze, należy, broń Boże, trzymać się z daleka od kultury. Dodajmy do tego istne wygibasy między wiązkami laserów, czyli postulat zachowania absolutnej bezstronności. Osoba parająca się krytyką nie może być zatrudniona w teatrze, gdyż to, zgodnie z powszechnym konsensusem, negatywnie wpływa na obiektywizm sądów (gwoli sprawiedliwości, jest to w przypadku pewnych stanowisk najzupełniej zrozumiałe). Tak to już jest w tym środowisku: musisz znać ludzi, ale tak nie za bardzo, musisz mieć kontakty, ale nie nazbyt zażyłe, możesz tworzyć, ale najlepiej zajmij się dziedziną najbardziej odległą z możliwych, bo wszystko jest systemem naczyń połączonych.

Niemały zamęt wywołały ostatnio słowa profesora Marcina Matczaka, który lekceważąco wypowiedział się o ludziach niegotowych do poświęcania szesnastu godzin na dobę, by osiągnąć prawdziwy sukces. Ja i większość moich znajomych-rówieśników z tak zwanego środowiska zareagowaliśmy na to dictum co najmniej zgrzytem zębów; neoliberalna apoteoza zapierdolu, świętego wyznacznika wartości jednostki, teoretycznie powoli dogorywa. I bardzo dobrze. A jednak zapytam retorycznie – kto z nas poświęca większą część swojej doby na żonglerkę obowiązkami, by móc jakoś przetrwać, a przy tym spróbować dostać się do fortu olbrzymów (i tak, czas oraz energia włożone w merytoryczne przygotowanie do komentowania teatru też są częścią pracy)? I kto choć raz w tygodniu ma poczucie, że owo komentowanie teatru pozostaje kosztownym hobby, rodzajem gry w polo dla aspirujących opiniotwórców i opiniotwórczyń?

Wiadomo, że nie każdy może przebić głową firmament i dostać się do warowni gigantów, ale w micie o szesnastogodzinnej harówce ci bardziej zdeterminowani ostatecznie sięgają po swoje (w końcu jak jest praca, powinien być i kołacz). Morał baśni jest jednak bardziej skomplikowany. Tylko nielicznym uda się zwinąć zaczarowaną kurę i samogrającą harfę. Niektórzy zawisną w bezruchu, uczepieni łodygi. A większość machnie ręką na magiczną roślinkę i z podkulonym ogonem wróci na targowisko, by spróbować odzyskać dojną krowę.

Taka to bajka-spodziewajka.