Blog

19 lutego 2024

Język

 

Byłem niedawno w Słupsku. W Nowym Teatrze im. Witkacego dawali premierę – Jesteś szalona według tekstu i w reżyserii Tomasza Mana. Podstępna rzecz. Dowodzi, że disco polo należy grać in crudo. W inteligenckim wydaniu brzmi okropnie, bo fałszywie. Ale nie o disco polo chciałem i nie o teatrze. To znaczy nie o takim zwykłym. Po owacjach i chóralnym śpiewaniu szlagieru Boys wymknąłem się z sali i pobiegłem do pobliskiego Motor Rock Pubu, gdzie zaczynał się koncert SIKSY. Duet prezentował materiał …a Diablica gruchnie basem.

Alex Freiheit wystawia język i gestykulując, tłumaczy jednemu z widzów, żeby się nie bał, wziął te agrafki, co mu je podaje, i przyczepił do owego, co go na brodzie trzyma. Chłopak się spina, ale nie tchórzy. Manipuluje ostrożnie, żeby nie zranić, ale jak tu nie zranić. Trwa to chwilę. Operację utrudnia panujący w piwnicy półmrok. Stojący na niewielkiej scenie Buri, jakby w swoim świecie, obojętny na działania biegającej między publiką towarzyszki, szyje na gruzłowato przesterowanym basie ten dziwny koc z grubych frędzli, którym wyściełany jest cały performans – z rzadka tylko wprowadzając melodyjny ścieg. Udało się. Agrafka przyczepiona. Błyszczy obok poprzednich. Alex pokazuje język wszystkim zebranym. Chwyta go w palce, wyrywa z ust i rzuca na podłogę. Chłopak staje jak wryty. Podnosi rekwizyt i wybucha histerycznym śmiechem. Oszukany, zachwycony.

Nic by z tego nie wyszło, gdyby performerka nie wypatrzyła go wcześniej, nie zapytała o zespół, którego logo nosił na bluzie (KoЯn) i nie mianowała „dobrym ziomeczkiem”. Imponuje ta umiejętność zjednania publiczności poprzez konfrontację. Zdolność do nawiązywania relacji opartych na pozytywnej i jednocześnie buntowniczej emocji – przeciw, a nawet za. W tym wypadku przeciw temu, co zawsze, czyli patriarchatowi, reprodukującej zwietrzałe wzorce szkole i starym legendom o orłach i królach, ale też przeciw deweloperom, którzy niszczą Gwiezdno, gdzie rozgrywa się akcja, zmagicznioną wersję Gniezna, skąd pochodzą artyści. A za czym? Też jak zawsze – za zmianą, światłem, tolerancją, za lepszą, alternatywną przyszłością oraz własnym, wolnym i niezależnym od kapitalizmu, językiem. Jak to w feministycznym punk rocku, z którym SIKSA wiele ma wspólnego, ale który absolutnie nie wyczerpuje jej charakteru. Bo i „diabelski” język, który na naszych oczach tworzy bohaterka (Freiheit wciela się zarówno w nią, jak i w narratorkę), jest jak najdalszy od sloganu. Nie wiadomo, czy w scenie jego prezentacji zaszyto jakiekolwiek słowa. Abstrakcyjne wokalizy, rozpięte od delikatnych nuceń po soczyste wrzaski, mówią jednak same za siebie.

Precyzyjnie skomponowany żywioł i poetycka narracja. Pozorny chaos i prawdziwy hałas. Nie trzeba rozumieć każdego z wyrzucanych w karabinowym tempie słów (zawsze można przeczytać książkową wersję libretta), żeby poczuć, o co tu chodzi. Żeby przyjść z pomocą tym dwóm namówionym przez Alex dziewczynom, które właśnie odrywają się od ziemi. Stage diving w tym kontekście to nie koncertowa klisza, a prawdziwy wzlot. Do sklepienia słupskiej piwnicy. I to wcale nie jest nisko, przeciwnie. SIKSA lata bardzo wysoko.

Intryguje mnie, ile wynieśli z teatru. Ze współpracy z Jakubem Skrzywankiem przy Kordianie (poznański Polski, 2018) i Kasparze Hauserze (szczeciński Współczesny, 2019), ale też z własnej pracy – O czynach niszczących opowieść (Komuna Warszawa, 2021) – przyjętej przez krytykę dość chłodno. Nieufność teatralnego środowiska nie dziwi, bo SIKSA mówi teatrem, ale jakby zniekształconym. Performatywnym, interdyscyplinarnym slangiem. Rozpycha się w literaturze i grafice, posługuje aktywistyczną składnią, queerową leksyką i punkową retoryką. Łatwiej jej ukryć dydaktyczną intencję, niż reżyserom i dramaturgom piszącym polecenia dla aktorów. Ale SIKSA potrafi to, co i oni (często lepiej): budować narrację, świadomie używać rekwizytu i precyzyjnie projektować dramaturgię doświadczenia.

A że w obskurnej piwnicy bez rampy i kulis? Dla tej dziwnej kilkudziesięcioosobowej gromady? Dwóch typów pije browar i gra w szachy, manifestacyjnie ignorując performerkę lądującą na krawędzi stolika. Spod byka łypią podtatusiałe punki, co to znajomą energię wyczuwają, ale jednak drażni ich ta baba zakładająca nogi na ramiona starego załoganta i wyjmująca piwo z lodówki. Barman krzyczy, ale butelkę trzyma już zaskoczony chłopak pod ścianą. Alex mówi coś o artystach złodziejach. Zaraz dodaje, że zapłaci po koncercie. Wiadomo, szaleństwo szaleństwem, ale trzeba być prawilnym. Całe to piekło to tylko paleta kolorów. Diablice i inne demony są jak nasączone energią kostiumy. SIKSA potrafi ją zaczerpnąć, wymieszać ze splątaną energią płynącą od publiki, a następnie zabełtać, jak w magicznym kociołku, w tej dziwnej bajce, gdzie diablica grucha kolędę, a chłop na basowej rzęzi fujarce.

To było moje pierwsze spotkanie z SIKSĄ na żywo. Wcześniej konsekwentnie, acz półświadomie omijałem duet, który przez dekadę istnienia dorobił się fanów i uznania (Paszport „Polityki”, 2021). Wietrzyłem przereklamowanie i aktywizm przebrany za sztukę. Piszę ten tekst, by P.T. Czytelników przed podobnym ustrzec błędem. I żeby pocieszyć się dłużej doświadczeniem śpiewanej wspólnie w finale kolędy. Ośmielającym spojrzeniem performerki. I jej lśniącym, wywalonym językiem. Tym prawdziwym, nie do wyrwania.