Blog

2 czerwca 2021

Przyjemność

 

Jeżeli akurat nie biją cię linijką po grzesznych łapkach, to wszystko musisz robić pod linijkę – tak to jest z seksem w Polsce. W Sexify Kaliny Alabrudzińskiej i Piotra Domalewskiego, serialu young adult zrealizowanym dla Netflixa, linijka jest ustawiona równo.

Produkcja spotkała się z ambiwalentnym przyjęciem – zyskała bardzo dobrą oglądalność, również na innych kontynentach, ale wylało się też sporo jadu. Że to popłuczyny po brytyjskim Sex Education, że scenariuszowa kalkomania, że owszem, w centrum stoi kobiecy empowerment, ale w wersji demo, trial i instant. Ale hej, serio, czy na pewno jest aż tak źle? Z Sexify, w zasadzie pierwszym polskim serialem dotykającym tematu edukacji seksualnej, jest jak z pierwszymi orgazmami – może to nie ciary i nie fajerwery, ale jest miło i przyjemnie. No, wstydu nie ma.

Tak w sporym skrócie przedstawia się akcja serialu: Natalia (Aleksandra Skraba), wycofana studentka informatyki, pragnie wygrać ministerialny konkurs na najlepszą aplikację. Opiekun roku sugeruje, by wymyśliła coś sexy – co zero-jedynkowo naprowadza Natalię na temat seksu. Jako że nie ma żadnego doświadczenia w tej kwestii, do pomocy werbuje swoją przyjaciółkę Paulinę (Maria Sobocińska), praktykującą katoliczkę, dla której największą perwersją jest ukrywanie przed rodziną, że pomieszkuje ze swoim chłopakiem i uprawia z nim podpierzynowy seks. Do tego duetu przypadkiem dołącza wyzwolona Monika (Sandra Drzymalska), lubiąca seks bez zobowiązań, choć emocjonalnie związana ze swoim toksycznym byłym. Razem tworzą apkę poświęconą „optymalizacji kobiecego orgazmu”. A że do swoich badań potrzebują konkretnych danych, wciągają do współpracy połowę akademika. Władze uczelni w odpowiedzi urządzają polowanie na czarownice.

Ewa Stusińska nazwała Sexify na łamach „Dwutygodnika” „bardzo dobrym złym serialem”. Jakoś do mnie ten paradoks przemawia. Osią serialu jest edukacja seksualna, nie ta, która powinna być wpisana w programy nauczania, ale ta oparta na praktyce. Idealny wybór tematu w kraju, w którym nie tylko próbuje się skolonizować kobiecy orgazm, ale również zinfiltrować każdy aspekt seksualności. Sexify, owszem, operuje stereotypami (nieśmiała nerdka, rozpuszczona panienka z dobrego domu, emancypująca się katoliczka, mizoginiczny dziekan, safandułowaci informatycy), ale jest ich świadome. Twórcy ogrywają je w błyskotliwy sposób, choć nie silą się na przesadną finezję. I owszem, polskiemu scenariuszowi może i sporo brakuje do znakomitego Sex Education, ale nie od razu Sex Education zbudowano – czy raczej, nie od razu przygotowano grunt pod stworzenie takiej produkcji. A na naszym poletku czeka nas, niestety, niezła orka.

W Sexify jest sporo uproszczeń, bo i sama konwencja jest nieco komiksowa. Ładni ludzie tańczą na dachu akademika, na balustradach wiszą tęczowe flagi. W akademiku z odrapanych lamperii i tapet spoglądają może landszafty i święte obrazki, ale za progiem czeka inny świat. Studentki tworzą dilda na drukarkach 3D, bawią się w klubach w towarzystwie voguerów i na targach erotycznych, których nie powstydziłby się Berlin. W obsadzie pojawia się również całkiem sporo jak na polską produkcję niebiałych aktorów, co prawda w rolach dalszoplanowych. Sexify zostało przygotowane jako produkt eksportowy i jako taki radzi sobie całkiem nieźle. Jest w serialu i trochę scenariuszowych, nieco czułostkowych otulaczy i przaśnych żartów, ale nigdy nie zostaje przekroczona granica prawdziwej żenady (choć to oczywiście kwestia subiektywnej wrażliwości). Żenadki jest, owszem, sporo, ale i tak wszystko to sprawia wrażenie świadomego figlowania (tak tak) z pewnymi kliszami. Sexify ma dobrze się sprzedawać, dobrze się oglądać i mieć pozytywny, wzmacniający vibe. I tak właśnie jest.

Teraz wszystkie ręce na pokład, by przekuć sukces produkcji na działania służące kobiecemu empowermentowi, choćby ułatwianiu kariery w branży IT. Grupa Geek Girls Carrots stworzyła reklamowany serialem program akceleracyjny dla kobiet w sferze nowych technologii. Dobrze byłoby mieć polską wersję strony OMGYes, nieograniczoną wymogiem abonamentowym. Albo podobną apkę na telefon. Oczywiście „optymalizacja kobiecego orgazmu” brzmi nieznośnie biurokratycznie, ale być może nie o optymalizację powinno tu chodzić, a o pigułkę rzetelnej wiedzy i swobodną wymianę doświadczeń. Niech będzie intuicyjnie, niech będzie przyjemnie.