Blog

17 maja 2021

Rodzina żarłoczna, lecz niepatologiczna

 

Na platformie Netflix pojawił się serial Artyści Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego, wyprodukowany w 2016 roku przez TVP. Obejrzałam go ponownie, ciesząc się kunsztem, z jakim autorzy spletli w lekkiej formule kilka wątków, mających pokazać, jak naprawdę wygląda praca w teatrze. A więc zależność publicznej instytucji od (nieuczciwego) organizatora. Środowiskowe smaczki i aluzje obnażające kulisy twórczości. Klimat miejsca (który nadają nieartystyczni, wieloletni pracownicy, jak obcująca z widmami sprzątaczka, bufetowa i czytający klasyków stróż Popieł – ludzie stabilni i etyczni, buforujący chimeryczność artystów). A wreszcie ten trudno uchwytny naddatek, oparty na tradycji i kreacyjności, powodujący, że teatr cały czas celebruje swoiste dziady. Po jakich innych korytarzach – korporacji, urzędu czy nawet pokoleniowo dziedziczonych biznesów – snują się duchy prezesów czy legendarnych dyrektorów?

Kiedy emitowano Artystów – pamiętam – ekscytowaliśmy się samym faktem, że powstaje serial o teatrze, a potem ocenami tego, jak wyzyskano temat. Nie pamiętam natomiast, czy zwróciłam wtedy uwagę na to, co dziś wybrzmiało dla mnie najmocniej. W autorskiej kreacji Strzępki i Demirskiego Teatr Popularny od środka to dom i rodzina: niewolna od konfliktów, ale spojona ślepą miłością do teatru, do miejsca i zawodu. Nikt nie pomyśli nawet, że można przedkładać życie osobiste nad scenę, systemowo egzekwować czas dla siebie i bliskich, stawiać granicę, którą bez zastanowienia stawiają miliony pracowników o szesnastej czy siedemnastej wyłączających komputery. W „świątyni sztuki” przesuwa ją nawet księgowa, popadająca niemal w obłęd przez niespinające się finanse, a potem zgadzająca się na symulację szaleństwa. Jasne, że twórcy odrealniają i pogrubiają filmowy obraz, ale przy tym wszystkim – bez zawahania – przedstawiają teatr jako żarłoczną, zazdrosną hydrę, która ogołaca ze wszystkiego, co nim nie jest. Mimo triumfu, kiedy udaje się ocalić Teatr Popularny, z relacji osobistych ludzi zaangażowanych w tę walkę zostają gruzy. Papierowe staje się małżeństwo dyrektora (którego zatrudniono po tym, jak poprzedni powiesił się na scenie), asystentowi teściowie chcą odebrać prawa rodzicielskie do córki (i mogą wykazać drobne zaniedbania, które spowodowała praca), romans aktorki z inspicjentem zrywa nie ona – gwiazda ze ścianek, ale on – chłopak z żylety, który wyobraził sobie wspólną, rozchwianą emocjonalnie przyszłość. Domeną ludzi teatru jest więc zagłuszana byciem w zespole i na scenie samotność, przed którą ostrzega umierająca aktorka młodą – uciekaj! Uciekaj przed pogrzebem, na który przyjdzie co najwyżej garstka aktualnych kolegów z teatru, nawet nie tych, z którymi dawniej grałaś. Nikt jednak nie ucieka. Ci, co próbują, wracają. Uznają, że warto wrócić.

Strzępka i Demirski nie dotykają nawet tematu przemocy i mobbingu. Groteskowo-komiczny serial, choć podszyty dramatyzmem, nie jest nastrojony na taki ton. Także relacje władzy pokazane są schematycznie i z przymrużeniem oka. Na samo dno zepchnięci zostają dyrektor i księgowa, wyżej uplasowani są pracownicy działu technicznego (pracownie to państwo w państwie), gościnnie zapraszanych reżyserów cechuje co najwyżej ekscentryczność, mocniej (to być może pokłosie własnej – reżyserki i dramatopisarza – perspektywy) zaakcentowano fochy gwiazd, próbujących narzucać reguły, dopóki nie pojawia się głośne nazwisko z charyzmą, autorytetem i perspektywą na Awinion. To wszystko obraz popularny, łagodny, oparty o teatralne legendy, symbole i wyobrażenia. Obraz, który niedawno się rozpadł. W świetle dzisiejszych ostrych świadectw – jeśli nie fałszywy, to sielankowy, i pewnie nie można by ich obecnie nie uwzględnić w scenariuszu. Przedstawiona przez Strzępkę i Demirskiego wizja teatru uzmysławia natomiast dobitnie, że tego świata nie da się łatwo „przewietrzyć”, tak po prostu otwierając okna, chyba że się go na wylot rozetnie. Ale to będzie inna rewolucja niż pokazany w finale społeczno-polityczny pochód na placu, czyli na zewnątrz.