Blog

24 marca 2021

Podwórka

 

Czy Jan Klata swoim Weselem z 2017 roku zdołał zainteresować teatralną widownię muzyką blackmetalową? Pojęcia nie mam, ale wygląda na to, że zainteresował blackmetalowców teatrem. Pamiętacie: na cokołach, ponad głowami aktorów krakowskiego Starego Teatru, przygrywała kapela nie byle jaka: z corpse paintem na twarzach, nagimi torsami, z jazgoczącymi gitarami i dudniącą sekcją rytmiczną. Trupi band o nazwie Furia był w tym spektaklu czteroosobowym chochołem, który przyjście widm zapowiadał okrzykiem: „Wstawać trupy, koniec spania”, a swoją wściekłą muzyką przypominał o obecności innych, dziwniejszych światów. Pewnie niejednemu widzowi tego Wesela przeszło przez myśl, że w zeświecczonej popkulturze świat duchów poważnie traktują już być może tylko blackmetalowcy.

Klata, jako wytrawny znawca tejże popkultury, nie wybrał do swojego spektaklu pierwszej lepszej metalowej kapeli. Furia, nawet w światku ekstremalnej muzyki, uchodzi za niszę: odrzuca stereotypowe, okultystyczne rekwizytorium tego gatunku, bardziej interesuje się zaś egzegezą świata słowiańskich bóstw czy młodopolską z ducha fascynacją tajemniczym światem natury. Co dodatkowo podkreśla polskojęzycznymi tekstami, które jeszcze dekadę temu stanowiły na naszej scenie metalowej rzadkość.

Przypominam ten transgatunkowy epizod w najnowszej historii polskiego teatru, bo Furia właśnie wydała płytę, która – jak się zdaje – wyrasta ze spotkania z teatrem Jana Klaty. Furia w Śnialni składa się z dwóch kilkunastominutowych utworów, a właściwie dwóch części audialnego spektaklu: Wesela w Śnialni i Tańcowały chochoły Wyjawienie. Skojarzenia z Wyspiańskim uprawnione, choć wyłącznie na poziomie aluzji, bo teksty przypominają raczej minimalistyczną poezję oberiutów i podawane są nie przez „Nihila”, lidera zespołu, a w znacznej mierze przez aktorów Starego Teatru. Całość odbiera się raczej jak abstrakcyjne słuchowisko niż metalowy album. Dźwięki przelewają się jak we śnie, wzrastają, opadają i potykają się o siebie w bardzo wolnej formie. W końcu rwą się i psują, jakby muzycy Furii przyswoili ulubiony chwyt postdramatycznych twórców teatru, zrywając pieczołowicie budowaną iluzję. Kiedy dekoracje runą zupełnie, w finale płyty usłyszymy nawet głos teatralnej inspicjentki: „Dobry wieczór wszystkim. Eee… Jest godzina 23.30. Będziemy zaczynać. Bardzo proszę: Furia. Furia… eee… i proszę aktorów. Proszę aktorów”.

Lubię, kiedy artyści zaglądają na obce podwórka i wracają z nich wzbogaceni, czasem jakby odmienieni. Dziś, w pandemii, możemy się znów przekonać, czym mogą być takie nieszablonowe spotkania. Ostatnio zaciekawiło mnie wyznanie Katarzyny Kalwat, która w wywiadzie w marcowym „Teatrze” powiedziała mi, że zawdzięcza Marcinowi Koszałce – którego zaprosiła do realizacji streamingu spektaklu Powrót do Reims na Boskiej Komedii – posadzenie jej przy stole montażowym. I że doświadczenie współpracy z tym wybitnym operatorem i twórcą filmów dokumentalnych przekuje niebawem w filmowo-performatywny projekt.