8 kwietnia 2021
Wrzeciono snu
Przeglądałam ostatnio swoją dokumentację medyczną, taka pandemiczna rozrywka. Z miejsca wpadłam w króliczą norę, to znaczy zaczęłam googlować kolejne enigmatyczne frazy, choćby te pochodzące z interpretacji wykresu EEG. Miałam praktykować wabi-sabi, sztukę tropienia piękna w niedoskonałości. Poniekąd się udało.
I tak dowiedziałam się o istnieniu wrzecion snu, iglic, wieloiglic; określenia jakby wyjęte z baśni, bynajmniej nie z suchego sprawozdania z czynności bioelektrycznej mózgu. Język opisu technologicznych usterek miewa w sobie coś z poezji. Telewizory śnieżą (a przynajmniej śnieżyły), dane wyciekają z chmury, podczas kompresji plików audio i wideo pojawiają się zakłócenia – artefakty i inne anomalie (atmosfera pradawnej grozy godna Lovecrafta). Z samych tych słów można zmontować – grafomańskie, trochę landszafcikowe, ale jednak – ładne obrazy. Śnieg prószący nad iglicami. Zakłuwanie się wrzecionem snu, jak w baśni, gdzie bohater(ka) czeka na cudowną interwencję z zewnątrz, by móc wrócić do świata żywych.
Z taką niedoskonałą rzeczywistością obcujemy od ponad roku, i nawet można ją ubrać w kolejne zgrabne określenie, tym razem mające rodowód w naukach ścisłych – entropia obrazu (entropia, za Wikipedią: „miara stopnia nieuporządkowania układu i rozproszenia energii”, stan, do którego dąży Wszechświat, do rozpadu materii na cząstki elementarne, do kończącej wszystko śmierci cieplnej).
To całe szaleństwo zaczęło się rok temu. Na ekranach widzieliśmy nagiego krytyka teatralnego zasłaniającego genitalia kartonem proszku do prania, reżysera wznoszącego barykadę z papieru toaletowego, prywatne muzeum kiczu w domu wybitnego artysty. Jeszcze bardziej ożywcze od artystycznych wideoinstalacji impromptu były prozaiczne incydenty: kot przebiegający po klawiaturze aktorki podczas pospektaklowej rozmowy, kurierzy rozładowujący paczki, gaworzące dzieci czepiające się spódnic. Pierwsze miesiące pandemii – to szalony widzowski parkour, poczynając od wnętrz mieszkań, swojskich bambetli i przemykających chyłkiem współlokatorów, po kompulsywne konsumowanie zazwyczaj słabych technicznie nagrań, i, jak to po kompulsywnym obżarstwie bywa, wyrzuty sumienia, że mogłoby się zjeść lepiej, z uwagą delektując się każdym kęsem.
Mijają miesiące, realizowane z myślą o sieci projekty są, co dość logiczne, coraz bardziej przemyślane, nie mówiąc już o nagraniach spektakli. Jasne, teatr w Internecie można nazwać wyrobem teatropodobnym, w procesie digitalizacji rozmywa się jego istota. A jednak przenosiny teatru w sferę online wpływają korzystnie na jego egalitaryzację. Chciałabym mieć szansę obejrzenia teatralnych nowości i nienowości jako – uwaga, wycieczka sentymentalna – licealistka z małego miasta, która musi kombinować, jak wyskrobać pieniądze na bilet, dojechać do miasta wojewódzkiego, złapać powrotnego busa – albo i nie. A teraz mniej sentymentalnie – jako osoba pracująca w tak zwanej kulturze (wszyscy wiemy, co to znaczy) nieraz muszę główkować, jak uczestniczyć w wydarzeniach kulturalnych, o których pisaniu, i którymi – najogólniej mówiąc – zajmowaniem się, zarabiam na życie; taki paradoks. Teatr w sieci może i jest substytutem, ale na pewno jadalnym.
Pytanie, jak długo damy radę trwać w takim chaotycznym, niepewnym, przerywanym rytmie, jak długo będziemy wegetować zakłuci wrzecionem snu, napoczynać jabłka, które na początku wydają się smaczne, ale po czasie okazują się zatrute. Ostatnio po długiej przerwie udało mi się trafić na prawdziwą premierę. Spektakl był kiepskawy, oklaski niemrawe, zamiast wina były papierki do wypełnienia, w trakcie przepychanki do szatni ktoś nadepnął mi na stopę, a w powrotnym pociągu wysiadło ogrzewanie. Wiadomo, jaka będzie puenta. Czułam się fantastycznie.