Carpe diem

Carpe diem
Dzień świstaka, reż. Marcin Wierzchowski / fot. Łukasz Giza / Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu
Marcin Wierzchowski wraca do jednego z najbardziej ikonicznych filmów lat 90., by sprawdzić, czy pętla czasu może być równie efektowna w teatrze.  

W lutym 1993 roku do kin trafił Dzień świstaka. Nikt wówczas nie przypuszczał, że z perspektywy czasu lata dziewięćdziesiąte okażą się ostatnią niewinną dekadą – tuż przed erą globalnych kryzysów i cyfrowego przyspieszenia. Sięganie po film Harolda Ramisa dziś to coś więcej niż objaw mody na najntisy. Co prawda Ramis nie był pierwszym, który wykorzystał motyw pętli czasu, ale to on uczynił z niego egzystencjalną metaforę z codziennego słownika. Dzięki znakomitemu scenariuszowi, dbałości o szczegół i charyzmie grającego główną rolę Billa Murraya powstała uniwersalna, wciąż aktualna przypowieść o straconym czasie i możliwości autentycznej przemiany. To zarazem komedia romantyczna, buddyjska opowieść o przebudzeniu i dramat egzystencjalny rozgrywający się na tle kryzysu wieku średniego.

Nie wiemy, dlaczego zarozumiały prezenter pogody Phil Connors utknął 2 lutego w prowincjonalnym Punxsutawney – miasteczku, gdzie co roku podczas uroczystej ceremonii świstak o tym samym imieniu przepowiada nadejście wiosny. Łatwo jednak zrozumieć jego frustrację – uwięzionego w niekończącej się rutynie, gdzie każdy dzień wygląda tak samo. Zgorzkniały Phil zwierza się z tego dwójce lokalnych łajdusów. W spektaklu Teatru Capitol we Wrocławiu ta zabawna scena powraca w niemal identycznej formie, podobnie jak szalony policyjny pościg – z tą różnicą, że bohaterowie pędzą motocyklem, a nie samochodem. Rezultat nie ulega jednak zmianie: po nocy spędzonej w areszcie Phil (Albert Pyśk) budzi się o świcie… w tym samym, co wczoraj, hotelowym łóżku.

Tak zaczyna się jego osobliwy eksperyment: co, jeśli jutra nie ma? Bohater zachłannie testuje granice wolności i upadku – od hedonistycznych ekscesów po drobne przyjemności. Nieprzypadkowo sceniczna mapa Punxsutawney ogranicza się do dwóch budynków: kawiarni La Dolce Vita i małego, przytulnego pensjonatu, w którym Phil nocuje. Między nimi biegnie ulica z sygnalizacją świetlną, prowadząca na główny plac – centralny punkt sceny. Scenografia, tyleż pomysłowa, co dosłowna, okazuje się zbyt masywna i statyczna. Ożywa sporadycznie, dzięki zapadniom, które przenoszą akcję do restauracji lub gabinetów lekarzy, gdzie zdesperowany Phil szuka ratunku.

Reżyser Marcin Wierzchowski poszerza narracyjną skalę miasta, sięgając po język kamery i wprowadzając do teatru filmową perspektywę. Nad sceną zawieszono duży ekran, na którym widzimy detale – twarze, drobne gesty, a także wnętrza i ukryte zakamarki. Jak jednak w teatrze oddać pętlę czasu i rytuał powtórzeń? Film Ramisa operował montażem i przyspieszeniami, broadwayowski pierwowzór (na którego licencji powstała wrocławska realizacja) – dłuższymi wyciemnieniami. Wierzchowski proponuje inne rozwiązania. Pierwsze to odgrywany z autoironią efekt cofania nagrania, z charakterystycznym zgrzytem i szumem taśmy. Drugie – symultaniczność, pozwalająca na jednoczesny przebieg wielu scen, których głosy i działania nachodzą na siebie. Trzecie – multiplikacja: w pewnym momencie zamiast jednego Phila w restauracji widzimy pięciu, próbujących uwieść pięć wcieleń Rity (głównie granej przez Mirellę Burcewicz) – producentki, której miłość staje się dla bohatera nicią Ariadny w labiryncie powtórzeń.

Ten pomysł działa nierówno. W scenie z samobójstwami sprawdza się znakomicie – groteskowy i absurdalny, podkreśla czarny humor. Kolejka do przepaści, wanna z tosterem, stryczek – wszystko to układa się w efektowny i makabryczny performans. Częściej jednak, zwłaszcza w pierwszej połowie, efekt ten – wzmocniony przez rozbudowaną rewię muzyczną i grupowe choreografie – prowadzi do przesytu. Nadmiar bodźców zaczyna męczyć i rozmywa dramaturgiczne napięcie.

Scenariusz musicalowej wersji napisał Danny Rubin, współautor oryginalnego filmu, w którym wprowadził jedynie drobne skróty i przesunięcia. Podobnie postępują twórcy wrocławskiego przedstawienia. Pełnię swojej inwencji ujawniają dopiero po przerwie. Druga część rozpoczyna się poruszającą muzyczną spowiedzią Nancy Taylor (Ewa Szlempo-Kruszyńska) – lokalnej królowej piękności, uświadamiającej sobie, że jej życie jest realizacją cudzych pragnień. To jeden z najbardziej przejmujących momentów spektaklu, podkreślający zarazem nierówność muzycznej narracji. Wcześniejsze piosenki – przy niezbyt inspirującej choreografii Piotra Stanka – nie zawsze wspierają opowieść, często popadając w nadmierny sentymentalizm. Ich melodie, może poza Gdybym mogła cofnąć czas, szybko ulatują z pamięci. A nawet ta ostatnia nie pasuje do nowego portretu Rity, którą z odrealnionej dream girl przekształcono w świadomą, wyemancypowaną „dziewczynę z sąsiedztwa”.

Dzień świstaka, reż. Marcin Wierzchowski / fot. Łukasz Giza / Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu

Tymczasem Punxsutawney zaczyna przypominać postapokaliptyczne slumsy – ruiny, spowite kurzem i szarą mgłą. To wizualna materializacja wewnętrznego stanu bohatera. Świat oglądany jego oczami rozpada się: z sufitu zwisają kable i resztki dekoracji, scena pogrąża się w chaosie. Postarzenie bohaterów, podkreślone charakteryzacją i spowolnionym wiekiem ruchem, wydaje się nie do końca czytelne. Być może miało zasugerować, że upływ czasu sam w sobie niesie ukojenie, a przemijanie jest rodzajem naturalnej ochrony przed koszmarem powtarzalności. W każdym razie jest tego zdecydowanie za mało, jak na ważny komentarz do problemów epoki niekończącego się scrollowania. 

W jednej z finałowych scen – a takich jest tu kilka, co niepotrzebnie wydłuża trzygodzinną całość – Phil dosłownie podtrzymuje świat. Biega od postaci do postaci, podnosi je z ziemi, ustawia, reanimuje, by zaraz znów patrzeć na ich upadek. Nie ustaje jednak w wysiłku. W tym syzyfowym geście streszcza się jego przemiana – z narcystycznego ironisty w człowieka, który bierze na siebie odpowiedzialność za innych. Albert Pyśk oddaje ten proces z precyzją i emocjonalną prawdą. Śpiewa i tańczy z intensywnością, która nie słabnie mimo długości przedstawienia. A jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że uratowawszy siebie i Punxsutawney, nie potrafi w pełni uratować samego spektaklu, któremu daleko do prostoty, lekkości i pięknej wieloznaczności oryginalnego filmu.

Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu, Dzień świstaka, scenariusz Danny Rubin, muzyka i teksty piosenek Tim Minchin, orkiestracje i aranżacje Christopher Nightingale, reżyseria i tłumaczenie Marcin Wierzchowski, tłumaczenie tekstów piosenek Rafał Dziwisz, dramaturg Maciej Bogdański, choreografia Piotr Stanek, scenografia Joanna Załęska, kostiumy Paula Grocholska, premiera 11 października 2025.

Henryk Mazurkiewicz

Doktor nauk humanistycznych w zakresie filozofii, specjalizujący się w antropologii filozoficznej i kulturowej. Krytyk teatralny, członek redakcji portalu teatralny.pl, współpracuje z pismami „Teatr”, „nietak!t”, „Rita Baum”, „Teatr Lalek”, „Notatnik Teatralny”. Współorganizator Festiwalu Niezależnej Kultury Białoruskiej we Wrocławiu. Współautor e-booka poświęconego teatrowi offowemu Offologia dla opornych (2022). Zwycięzca Nurtu Off XLIV Przeglądu Piosenki Aktorskiej.