Frljić i niemoc liberałów

Reżyser Klątwy zadał lewicowo-liberalnej publiczności Teatru Powszechnego mocne pytanie: co z wami jest nie tak, że dopuściliście populistyczną prawicę do władzy, otwierając drogę do faszyzacji kraju?
1 czerwca odbył się ostatni w tym sezonie pokaz Klątwy w reżyserii Olivera Frljicia. Możliwe, że ostatni w ogóle – biorąc pod uwagę nadchodzącą zmianę dyrekcji w Teatrze Powszechnym w Warszawie i formułowane przez dyrektorkę elektkę Maję Kleczewską zapowiedzi wyraźnego przeobrażenia programu instytucji. Może to dobry moment, by jeszcze raz – osiem lat po premierze – przyjrzeć się, co przyniosła nam Klątwa, z czym nas zostawiła. Piszą o tym osoby, które przez lata uważnie obserwowały dzieło Frljicia oraz konsekwencje przez nie wywołane: Agnieszka Jakimiak, Paweł Dobrowolski, Edwin Bendyk i Witold Mrozek. (red.)
Po raz pierwszy Klątwę obejrzałem z pewnym opóźnieniem, kilka tygodni po premierze. Do Teatru Powszechnego musiałem przebijać się przez szpalery protestujących i wspierających ich bojówkarzy. Atmosfera była intensywna, ale poczucie grozy bardziej teatralne niż realne (piszę o odczuciu, nie kwestionuję rzeczywistych powodów do obaw o swoje bezpieczeństwo aktorów i personelu teatru). Tak jakby spektakl rozlał się na ulicę, w poszukiwaniu większej sceny i liczniejszej publiczności. Można domyślać się, że Olivier Frljić liczył na taką właśnie recepcję przedstawienia. Teatr miał być pudłem rezonansowym wzmacniającym siłę komunikatu artykułowanego w zamkniętej, chronionej wewnątrz przez ochroniarzy, a na zewnątrz przez policję, przestrzeni sztuki.
Zamysł udał się doskonale, Łukasz Drewniak napisał na portalu teatralny.pl: „Efekt Frljicia to wręcz fizyczna niemożność oglądania czegokolwiek radykalnego po Klątwie”. Owemu radykalizmowi poświęcono niezliczone teksty. Wypowiadali się zarówno ci, co spektakl oglądali, jak i ci, co jedynie o nim słyszeli. Pamiętam dyskusję w liberalnym gronie w jednej z warszawskich redakcji. Typowi inteligenci zatroskani stanem spraw półtora roku po objęciu władzy w Polsce przez prawicę. Większość jeszcze Klątwy nie poznała, więc dyskusja koncentrowała się na skutkach teatralnej prowokacji. Obecna była obawa, że Teatr Powszechny oddając deski sceny Frljiciowi, pomaga w istocie obozowi władzy, bo dostarcza mu argumentów przeciwko liberałom.
Mądrzejszy o znajomość przedstawienia przekonywałem, że jednak mylimy porządki. Przede wszystkim Klątwa to świetnie wyreżyserowany spektakl, o wielkiej złożoności, dlatego jego interpretacja musi polegać na przebijaniu się przez warstwy znaczeń i przekazów. Pominięcie jakiejkolwiek prowadzi do redukcji i selektywnego odczytania dzieła, z reguły zgodnie z projekcją własnych przekonań. Była więc Klątwa aktem bluźnierstwa, szarganiem najcenniejszych dla Polski i Polaków wartości, była też emancypacyjnym impulsem w walce z instytucją Kościoła, o którego destrukcyjnej roli dla sprawy demokracji i wolności pisał już przed dwustu laty Tadeusz Kościuszko. Ktoś dostrzegł, jak podczas spektaklu rodzi się na widowni faszyzm, gdy liberalna publiczność z widzów zamienia się rzekomo w opętaną nienawiścią masę rechocącą do wulgarnych scen odgrywanych przez aktorów.
Frljić zarzuca liberalnej publiczności, że nie jest zdolna do działania, bo wyznawane przez nią uniwersalistyczne wartości nie są wystarczającym motywem do czynu.
Nie miejsce tu na referowanie debaty, jaką zainicjowała Klątwa. Dobrze, że taka debata się odbyła. Pewno nigdy nie dowiemy się, jaki był jej wpływ na przyspieszający trend sekularyzacyjny wśród młodzieży. Nie udowodnimy też roli Klątwy i jej recepcji w przygotowaniu społecznej wyobraźni do tego, co wydarzyło się jesienią 2020 roku po ogłoszeniu wyroku Trybunału Julii Przyłębskiej w sprawie aborcji. To ciekawe kwestie, nie sądzę jednak, by Frljiciowi najbardziej zależało, by przedstawieniem teatralnym inicjować emancypacyjny ruch społeczny. Bliższa jest mi myśl, że chorwacki reżyser postawił ważne pytanie, które ciągle domaga się odpowiedzi. Zresztą spektakl tę odpowiedź podpowiadał.
Pytanie to Frljić zadał wprost publiczności Teatru Powszechnego: co z wami jest nie tak, że dopuściliście populistyczną prawicę do władzy, otwierając drogę do faszyzacji kraju? Wtedy jeszcze nie było wiadomo, że w 2019 roku PiS odnowi mandat do sprawowania władzy, a w 2020 roku prezydentem ponownie zostanie Andrzej Duda. Możliwość wyboru Karola Nawrockiego wykraczała poza granice wyobraźni. Pytanie „dlaczego?” w 2017 roku wydawało się stosunkowo jeszcze niewinne i można je było odbijać tezami o wypadku przy pracy: rozbicie głosów lewicowych, zbyt mała mobilizacja sił „demokracji i postępu”. Owszem, wygrała zdeterminowana mniejszość skonsolidowana wokół populistycznego, plemiennego komunikatu. Liberalna hegemonia miała się jednak dobrze, doświadczając tylko chwilowego problemu z przełożeniem hegemonii kulturowej na rzeczywistość polityczną.
Wszak dwa miesiące przed premierą Klątwy w Warszawie odbył się Kongres Kultury. Wydarzenie finansował stołeczny ratusz, program tworzony był w sposób demokratyczny i uspołeczniony, bez udziału polityków, z dala od ówczesnego Ministerstwa Kultury i kierującego nim Piotra Glińskiego. To na tym kongresie odczytany został list Marii Janion, który interpretować można jako diagnozę stanu kultury w Polsce po Księgach Jakubowych Olgi Tokarczuk (choć jeszcze przed uhonorowaniem pisarki Nagrodą Nobla).
Oto więc mamy Księgi, mamy Tokarczuk i rzesze znakomitych twórców, których dzieła komunikują się ze światem, mamy instytucje kultury biegłe w uczestnictwie w uniwersalnym obiegu artystycznym i kulturalnym. Twórcy ci i wspomniane instytucje mają publiczność deklarującą przywiązanie do uniwersalnych wartości. Przecież Frljić nie musiał wystawiać Klątwy w podziemiu, zrobił to w publicznym teatrze należącym do miasta Warszawy. Czego tylko brakowało? Przemysław Czapliński zaproponował odpowiedź, wołając podczas podsumowania jednej z kongresowych debat: „Królestwo za narrację!”.
To wezwanie było nie tyle jednak podpowiedzią rozwiązania, co diagnozą: zasadniczym problemem liberalno-lewicowej, większościowej – jak się wtedy wydawało – części społeczeństwa jest niezdolność do wypracowania wspólnego języka, opowieści o tym, co wspólne. Wielość głosów prowadzi do wielości politycznych propozycji, a tym samym do politycznej słabości. Frljić nie o tym jednak mówił w Klątwie. Pod przykrywką obrazoburczej prowokacji dręczył publiczność, nie tylko zarzucając jej hipokryzję, ale także oskarżając ją o współodpowiedzialność za narastającą brunatną falę.
Pamiętam, że wpadł mi wtedy w ręce esej Faszyzm, syn liberalizmu Jacques’a Ellula opublikowany w 1937 roku. Ellul nie oskarża wprost liberalnej opinii publicznej i liberalizmu o wykreowanie faszyzmu, uważa bowiem, że prowadzą doń czynniki strukturalne o głębszych źródłach. Pokazuje, jak narastaniu faszyzmu w pewnych historycznych warunkach trudno się przeciwstawić. Dzieje się tak, kiedy przedfaszystowska mentalność zaczyna podważać liberalną hegemonię kulturową jako główny mechanizm kształtowania społecznej wyobraźni. Przekształcająca się mentalność domaga się czynu, który odpowie na niezrozumiale narastającą złożoność rzeczywistości, uprości ją i uporządkuje.
Liberałowie nie potrafią jednak wyjść z imposybilizmu, bo są w nim zanurzeni mocą doktryny organizującej liberalny porządek świata. Ellul zapowiada to, o czym mówił na Kongresie Kultury w 2016 roku Czapliński. Wielość równoważnych narracji prowadzi do niemożności stworzenia propozycji spójnego politycznego działania zdolnego do przeciwstawienia się protofaszystowskiej populistycznej mobilizacji. Czyżby oznaczało to, że liberalizm jest skazany na bezsiłę wobec faszyzmu? Nie ma wyjścia i trzeba poddać się duchowi czasu?
Frljić sugeruje coś innego – zarzuca publiczności hipokryzję, wskazując, że nie jest zdolna do działania nie dlatego, że brakuje jej wspólnej myśli, jednoczącej narracji. Problemem jest to, że wyznawane przez nią uniwersalistyczne liberalne wartości nie są wystarczającym motywem do czynu. Liberałowie wyrażają swoje wartości w praktykach kulturowych, wybierając się choćby na Klątwę. Mylą przy tym spektakl teatralny z teatrem polityki, zakładając, że istotą jednego i drugiego jest gra. Owszem, tylko że w teatrze polityki w każdej chwili może pojawić się reżyser, który wprowadzi do gry rekwizyt o nazwie „przemoc”. Nie powstrzyma jej najgorętsza nawet owacja na stojąco.