Leżeć i pachnieć kadzidłem
Co z młodymi dorosłymi, którzy siedzą teraz w brytyjskich i amerykańskich więzieniach, bo nie chcą oddychać syfiastym powietrzem i jeść mikroplastiku? Czy to nie oni są autentycznymi spadkobiercami hipisów, którzy obronę Gai przedłożyli nad wyzwolenie seksualne i ćpanie?
Głównym bohaterem Ery Wodnika jest Adam (Paweł Tomaszewski), o którym – mimo że spektakl trwa niemal trzy godziny – nie dowiadujemy się zbyt wiele. Zagubiony w świecie aktor, syn hipisa hipokryty. Jego ojciec głosił pacyfistyczne hasła i uprawiał niekonsensualną poliamorię (czyt. zdradzał), a poza tym stosował przemoc fizyczną i zostawił rodzinę, by ostatecznie osiąść w komunie na indyjskiej plaży. „Dla mnie umierał wielokrotnie” – mówi Adam w rozpoczynającym przedstawienie monologu.
Syn, podróżując w czasie do PRL-u, trafia na trop warszawskich hipisów i odnajduje pocztówkę, która wywołuje w nim chęć poznania losów ojca. Wyrusza więc w podróż jego śladami do Indii. Na swojej drodze spotyka palącego trawkę Gandhiego (Mateusz Weber), użalającego się nad sobą Johna Lennona (Łukasz Wójcik), ubraną w złoty kombinezon Gaję (Anna Szymańczyk) oraz spadkobierców dzieci kwiatów. Ta ostatnia grupa to mieszanka osób z różnych krajów, które postanowiły porzucić kapitalizm i zamieszkać na plaży. Snują się bez celu, palą kadzidła, tańczą, śpiewają, a przede wszystkim mówią. Nieustająca i męcząca gadanina przenika wszystkie warstwy przedstawienia. Bohaterowie nie nawiązują relacji, nie prowadzą dialogów (mimo że czasami odzywają się do siebie). Performerzy rzucają w przestrzeń hasła i dzielą się mniej lub bardziej odkrywczymi refleksjami na temat współczesnego świata. Wokół deklamowanych myśli nie powstają wyraziste sytuacje sceniczne, przez co same tematy znikają tak szybko, jak się pojawiły, i po chwili nikt już o nich nie pamięta. Amnezja to jest jakiś temat, ale nie wiadomo, czy rzeczywiście świat tak szybko zapomniał, jakie cele przyświecały pacyfistom, czy to twórcy i twórczynie Ery Wodnika zapomnieli, o czym chcieli zrobić przedstawienie?
Są dwie grupy, których obecność szczególnie denerwuje mnie w internecie. Pierwsza to białe uprzywilejowane dzieciaki, które postanawiają wyruszyć w duchową podróż po Azji. Spakowani w plecak trekkingowy pokazują w mediach społecznościowych, jak wygląda „prawdziwy” świat. W pogoni za adrenaliną i „autentycznością” żerują na gościnności lokalsów, śpiąc i żywiąc się u nich za darmo. Druga grupa to osoby rzekomo niezainteresowane i zmęczone kapitalizmem, które w momencie odnowy duchowej odkryły, że najważniejsze w życiu są miłość i joga. Że owocami tego uczucia są budowy hoteli w Tajlandii, Indonezji czy na Filipinach, to już inna sprawa. Trochę opowiada o tym najnowszy sezon serialu Biały Lotos, o którym wspomina Adam. Jak mniemam, to właśnie te dwie grupy są według reżyserki Małgorzaty Warsickiej oraz autora scenariusza i dramaturga Jarosława Murawskiego spadkobiercami hipisów. Sprawa nie jest tak prosta. Urszula Jabłońska w reportażu Światy wzniesiemy nowe analizuje, co stało się z komunami i jak dzisiaj wyglądają społeczności utopijne. Opisuje zawoalowane mechanizmy przemocy i manipulacji oraz funkcjonowanie sekt. Ujawnia, jak się ma głoszona publicznie agenda ruchów do uprawianej wewnątrz nich polityki. Opowiada o pragnieniu samowystarczalności i fascynacji permakulturą. Szkoda, że artyści nie zainspirowali się tą lekturą i poprzestali na łatwej krytyce wyobrażonego przeciwnika. Adam porównuje nawet współczesnych hipisów do izraelskich osadników. Wątek nie jest jednak problematyzowany ani niuansowany. Bohater wypowiada mocny polityczny komentarz, po czym akcja toczy się dalej.
O głównym bohaterze wiemy mało, za to o pozostałych jeszcze mniej. Członkowie komuny mają imiona, niektórzy znali ojca Adama. Wszyscy trafili do Indii, bo byli zmęczeni zbyt intensywnym tempem życia, nadmierną produkcją i konsumpcją. Jeden z nich porzucił pracę maklera, zawody innych są tajemnicą. Postaci stanowią raczej tło dla historii ojcowsko-synowskiej. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby podróż bohatera (ta dosłowna, jak i wewnętrzna) była jakkolwiek fascynująca, odkrywała coś przed nim samym i przed publicznością oraz budziła emocje. Historię kontrkultury możemy równie dobrze podsumować bez soczewki rodzinnej. Z drugiej strony, gdyby nie postać Adama, w spektaklu nie byłoby żadnego dramaturgicznego punktu zaczepienia i odniesienia. To on łączy polskich hipisów, amerykańskich proroków i współczesnych kontynuatorów ruchów newage’owskich.
Na uwagę zasługuje oprawa wizualna. Za scenografię, kostiumy i reżyserię świateł odpowiada Katarzyna Borkowska. Pochylona ku proscenium podłoga jest pokryta okleiną w kolorze lawy. Ciepłe barwy żółci i brązu pięknie się mienią w czerwonopomarańczowych światłach, dając efekt zachodzącego słońca. W przestrzeni dominują dwie rzeźby: w pierwszej części spektaklu złoty posąg hinduistycznej bogini Kali z czterema parami rąk; w drugiej – ogromna forma przypominająca grzyba. Na wielkim ekranie w tyle sceny ukazują się spektakularne wizualizacje autorstwa Emiko.

Wśród postaci i wokół scenografii wije się wspomniana już wcześniej Gaja. Praktycznie nie mówi, jedynie obserwuje hipisów z ukosa. Ubrana w złoty świecący kostium rozgaszcza się na grzybnej formie, leży i pachnie. To ciekawe, że bogini uosabiająca Ziemię popada w marazm; nie jest zainteresowana tymi, którzy kiedyś stawali w jej obronie. Straciła sprawczość i zaakceptowała katastroficzny scenariusz klimatyczny. Zastanawiam się, gdzie w tym wszystkim znajduje się ostatnie pokolenie? Nie chodzi mi jedynie o polską grupę aktywistów klimatycznych, ale wszystkich tych, którzy przyklejają się do jezdni i przykuwają łańcuchami do drzew. Co z tymi młodymi dorosłymi, którzy siedzą teraz w brytyjskich i amerykańskich więzieniach, bo nie chcą oddychać syfiastym powietrzem i jeść mikroplastiku? Czy to nie oni są autentycznymi spadkobiercami hipisów, którzy obronę Gai przedłożyli nad wyzwolenie seksualne i ćpanie? Więcej ich łączy niż dzieli. Zakładam, że spotykają się z podobną falą hejtu, nienawiści i przemocy słownej.
Era Wodnika to kolejna pozycja repertuarowa Teatru Dramatycznego po Aniołach w Warszawie, która pochyla się nad stricte amerykańskim zjawiskiem sprzed 1989 roku i próbuje na siłę osadzić go w polskim kontekście. Nie wiem, czy to przypadek, czy jakaś ukryta linia programowa nowej dyrekcji. Wiem za to, że ten model nie działa. W nowym przedstawieniu twórcy i twórczynie stawiają sobie ambitny cel – chcą opowiedzieć jednocześnie o polskich hipisach, amerykańskich buntownikach oraz współczesnych społecznościach postutopijnych. Niestety żaden wątek nie został sprawnie poprowadzony i dopieszczony, co wytwarza poczucie chaosu, zażenowania i nudy. Na premierze wiele osób nie dotrwało do drugiej części, co boleśnie przypomina o fiasku ruchów hipisowskich jako takich.