Na finał sezonu
Sezon teatralny dobiega końca w minorowej atmosferze.
Od dziś przez kilka tygodni będziemy na łamach „Teatru” podsumowywać to, co od września wydarzyło się na rodzimych scenach. Najpierw lista 25 najciekawszych przedstawień w ocenie redakcji. Potem tradycyjna ankieta krytyczek i krytyków. Pod koniec lipca przedstawimy laureatki i laureatów Nagród im. Konrada Swinarskiego i Aleksandra Zelwerowicza.
Przyznajmy od razu: to nie były łatwe wybory. Zdarzały się w tym sezonie ciekawe przedstawienia, lecz ogólne wrażenie pozostaje ponure. Można powiedzieć: w teatrze tak jak w Polsce. Sprawy grzęzną w różnych zaniechaniach, nie widać nadziei na pozytywne przełamanie.
Wydarzeniem był oczywiście odnowiony pod kierownictwem Michała Kotańskiego program Teatru Telewizji. Zaskoczeniem – fakt, że mimo tego sukcesu Kotańskiemu odmówiono dyrekcji Teatru Narodowego. Ministerstwo zapowiadało, że na stanowisko w Narodowym szuka nie artysty-wizjonera, tylko sprawnego menedżera, ostatecznie postawiło jednak na Jana Klatę. Dlaczego? Trudno powiedzieć. Z programu przedstawionego przez Klatę w ministerialnym konkursie wynikało właściwie tylko to, że bardzo ceni samego siebie.
Maciej Nowak po raz kolejny potwierdził w tym sezonie swój talent do odkrywania teatralnych wunderkindów: tym razem stał się nim Kamil Białaszek, do niedawna znany lepiej jako raper Koza. Nowa rapowa wersja Pana Tadeusza (jeszcze jedna odsłona dynamicznie rozwijającego się romansu rodzimego teatru z kulturą hip-hopową) objechała kraj i już została sfilmowana przez Teatr Telewizji. Potrzeba wunderkindów została zaś szybko potwierdzona przez innych dyrektorów: w przyszłym sezonie Białaszek ma reżyserować w warszawskich teatrach Narodowym i Powszechnym. Niby świetnie, że nasze sceny wciąż są otwarte na nowe głosy. Ale…
Jan Klata w Narodowym, Maja Kleczewska w Powszechnym, Michał Merczyński w Nowym – te trzy rozpoczynające się po wakacjach dyrekcje będą obserwowane z wielką uwagą. Trudno je recenzować, zanim przyniosą jakiekolwiek efekty. Trudno jednak nie mieć wrażenia, że zaproponowano nam powrót do przeszłości: ważni w polskim teatrze w 2025 roku będą ci, którzy byli w nim ważni w 2005. Żaden Białaszek tego nie zmieni.
Na festiwalu Kontakt w Toruniu wystąpił John Malkovich, a na poznańskiej Malcie – Tilda Swinton. W obu przypadkach sale były pełne, a reakcje publiczności entuzjastyczne. W tym samym czasie spektakl Milo Raua na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych grany był do sali wypełnionej ledwie w połowie. Hollywoodzkie gwiazdy aktorskie wygrały pojedynek z europejską gwiazdą reżyserii. Niby nic dziwnego, jednak fakt, że Rau nie zainteresował nikogo poza środowiskową bańką, trochę zaskakuje. To chyba część szerszego procesu: wielkomiejska publiczność coraz częściej przychodzi do teatru nie po sztukę, ale po event, po atrakcję ładnie komponującą się w instagramowym kadrze.
W takim kadrze słabo mieszczą się wielkie tragedie współczesności. Mieliśmy w tym sezonie kilka prób uruchomienia na rodzimych scenach dyskusji o najważniejszych aktualnych konfliktach (The Wall z warszawskiego Dramatycznego, okołoukraińskie działania Magdy Szpecht, spektakle na podstawie tekstów Mikity Iłynczyka). Jakość artystyczna tych projektów była różna, lecz każdy cieszył – jako próba wskazania innych punktów odniesienia, innej siatki skojarzeń niż ta, z której zwykle korzystamy w naszym teatrze. Już nie tradycja postromantyczna, już nie Shakespeare czy Czechow, ale reportaże o życiu codziennym w Palestynie lub dokumentalne materiały o egzystencji żołnierek na ukraińskim froncie. Problem w tym, że widownia pozostała wobec tych projektów niewzruszona. The Wall miał kłopoty z publicznością już w secie premierowym, Szpecht działa na dalekim marginesie (szczęśliwie została w tym roku wyróżniona Nagrodą im. Konstantego Puzyny), Iłynczyk stał się bohaterem mediów na chwilę, gdy pod koniec kampanii prezydenckiej zainteresowali się nim prawicowi publicyści.
To tylko kilka obrazków pozbawionych wspólnego morału. Ale zestawione ze sobą wprawiają w minorowy nastrój. Będzie lepiej? Raczej nie.
Jedyne, co możemy obiecać, to to, że w miesięczniku „Teatr” nadal będziemy starali się wydobywać z polskiego teatru wszystko, co intrygujące i świeże. Zaczęliśmy w nowej internetowej odsłonie pod koniec kwietnia. Od tego momentu opublikowaliśmy ponad 80 tekstów. W pierwszym miesiącu po premierze mieliśmy w sieci 16 tys. aktywnych użytkowników. Posty na naszych mediach społecznościowych wielokrotnie osiągały zasięgi rzędu 10–15 tys. odbiorców (najpopularniejszy przebił granicę 30 tys.). Wyniki te uzyskaliśmy w sposób organiczny (nie wydaliśmy ani złotówki na posty sponsorowane). Teksty na temat Mariusza Trelińskiego czy Mateusza Pakuły, wywiady z Igą Dzieciuchowicz czy Agnieszką Glińską były czytane i komentowane daleko poza środowiskową bańką. To chyba dobry początek czegoś wartościowego.
W najbliższych miesiącach nie zamierzamy zwalniać. Już we wrześniu – pierwsze wydanie papierowe odnowionego „Teatru” ze wszystkimi tekstami opublikowanymi w internecie w kwietniu, maju i czerwcu. Wierzymy, że przynajmniej podczas lektury polski teatr wyda się Państwu zajmujący.