Społeczeństwo jest już inne
Być może sztuka Masłowskiej wciąż trafnie diagnozuje pewne ponadczasowe problemy – jak brak porozumienia między pokoleniami – ale nie opisuje już naszego świata.
Znacie ten mem o rozmowach przy stole, kiedy ktoś mówi, że tort jest dobry, taki „nie za słodki”? Na początku bawił mnie wybitnie – trafnie podsumowywał rodzinne small talki. Później odkryli go wujkowie i ciotki, by przywoływać przy każdej tortowej okazji. Odmieniony przez wszystkie przypadki przestał śmieszyć. Może to moje poczucie humoru się zmieniło? Może stałam się snobką, która nie chce śmiać się z tego, co wszyscy? A może mam dość ironizowania i w gruncie rzeczy chciałabym serio pogadać o smaku tortu? Analogia nie jest idealna, ale dobrze oddaje uczucie zażenowania, które towarzyszyło mi podczas oglądania spektaklu Między nami dobrze jest w reżyserii Patryka Warchoła.
„W społeczeństwie są problemy” – ironizowała Dorota Masłowska w 2008 roku, pisząc dramat na ten właśnie temat. Tekst na tyle kultowy, że nie wypada go streszczać. Jeśli jednak trzeba, można to zrobić w dwóch zdaniach: trzy pokolenia kobiet – babka, matka i córka – żyją razem w małym warszawskim mieszkaniu. Staruszka wciąż wspomina wojnę, matka ogarnia codzienność i rodzinę, a córka – własne odchudzanie. Nie mają wspólnego języka, bo każda z nich dorastała w innym świecie.
Warchoł nadał tekstowi Masłowskiej ton farsy. Być może to efekt wykorzystania scenografii operującej estetyką seriali w stylu Miodowych lat (połowę sceny zajmuje kuchnia bohaterek, drugą otoczony szybami podest udający przestrzeń wirtualną – z ekranem, na którym pojawia się wideo). A może zmieniła się nasza wrażliwość społeczna? Tekst dramatu nie brzmi dziś jak żywy komentarz społeczny, lecz farsa właśnie – o osobach z tak zwanych nizin. Wyobrażam sobie, że niemal dwie dekady temu, gdy coraz powszechniej zaczęto dostrzegać rosnące nierówności, dramat Masłowskiej był ważnym głosem – spóźnionym teatralnym Światem według Kiepskich, który dobitnie diagnozował rzeczywistość. Dość ascetyczna inscenizacja Grzegorza Jarzyny (TR Warszawa, 2009) oddawała kampowy charakter tekstu, nie przygniatając go. Tymczasem u Warchoła wszystkiego jest dużo i w złym guście. W dodatku brakuje jakiejkolwiek dramaturgii: cały czas utrzymywany jest poziom energii telewizyjnego talk-show, co zamiast podtrzymywać ciekawość, prowadzi do utraty uwagi z powodu przebodźcowania. W roli niby-prowadzącej występuje Mała Metalowa Dziewczynka (Natalia Stachyra) z odpowiednią dla tej funkcji (wycieńczającą) charyzmą. O zamęczenie widza nie obwiniałabym jednak zespołu aktorskiego – grają w konwencji, która została im zaproponowana.

Przedstawienie otwiera film, na którym widać szklane warszawskie wieżowce, a następnie kontrastujące z nimi tanio ubrane (w panterki, getry, neony i podomki) bohaterki. W tle leci Polskie tango Taco Hemingwaya. Czy naprawdę młody reżyser w 2025 roku zrobił spektakl o tym, że nasze społeczeństwo jest podzielone? To wiemy wszyscy, od prawa do lewa. Pomysł sugerował już plakat – pęknięta kromka chleba w kształcie Polski. Siedząc wśród premierowej publiczności warszawskiego Teatru Współczesnego i słysząc kolejne wybuchy śmiechu w reakcji na to, że bohaterki Warchoła nigdzie nie chodzą, nic nie robią i nic nie mają – bo ich na to nie stać – czułam się, jakbym uczestniczyła w spotkaniu usatysfakcjonowanej Polski A, którą bawi sytuacja życiowa pracowniczek Biedronki.
Nie jestem jednak pewna, czy można oskarżyć Warchoła o reakcję publiczności akurat w tym miejscu. Jego zapędy komediowe widać za to w innych fragmentach – na przykład gdy trzykrotnie wprowadza na scenę jodłującego nazistę. Gdyby pojawił się jeszcze dwa razy, w końcu zaczęłabym się śmiać – w myśl zasady, że słaby żart powtórzony absurdalną liczbę razy w końcu staje się zabawny. Trudno oskarżyć reżysera o złe intencje, bo sztuka Masłowskiej jest przecież ironiczna. A ironia ma to do siebie, że wszystko usprawiedliwia. Nie jest na serio, więc nie bierze żadnej odpowiedzialności.
Na stronie Teatru Współczesnego czytamy o uwspółcześnieniach tekstu: Mała Metalowa Dziewczynka wraca ze szkoły na elektrycznej hulajnodze, pojawiają się też gwiazdy TikToka. Szkoda, że nikt nie podpowiedział reżyserowi, że jeśli chce skutecznie rozmawiać o współczesnej Polsce i śródmieściu Warszawy, powinien się do tego zabrać na serio i głębiej zaingerować w tekst. Czy to w ogóle możliwe, by młoda dziewczyna miała dziś babcię (Elżbieta Kępińska), która wspomina czasy przed wojną i jest – tak ważnym w tym dramacie – nośnikiem traumy? Raczej prababcię. Dzisiejsze babcie rodziły się po wojnie i podobnie jak w przypadku Haliny (Agnieszka Suchora) – matki z dramatu – ich pokoleniowym doświadczeniem były raczej bieda i puste półki w sklepach. Nasza Mała Metalowa Dziewczynka mogłaby być dziś już matką – z zaburzeniami odżywiania i wstrzykniętym botoksem. A jej córka? Tu otwiera się pole dla wyobraźni: ofiara śmieciowego jedzenia, scrollowania rolek i presji chudości matki? A może wylogowana z mediów społecznościowych outsiderka? Ponadto, skoro miejscem akcji jest śródmieście Warszawy, dotkliwie brakuje reprezentacji Ukrainek i Ukraińców. Nie dam się przekonać, że Między nami dobrze jest opisuje dziś Polskę lepiej niż kiedykolwiek – jak czytam na stronie teatru. Być może sztuka Masłowskiej wciąż trafnie diagnozuje pewne ponadczasowe problemy – jak brak porozumienia między pokoleniami – ale nie opisuje już naszego świata.
Jedynym nośnikiem ciepła w tej całej ironii była postać Staruszki. Interesująca nie jako żywa babcia, lecz duch przeszłości – ktoś, kto nas ostrzega. To oczywiście interpretacja wykraczająca poza konwencję zarówno Masłowskiej, jak i Warchoła, ale trudno dziś, w obecnej atmosferze politycznej, przechodzić obojętnie wobec wojennych opowieści. Zdecydowanie bardziej chciałabym wsłuchać się w głos Staruszki i wyciszyć cały ten szum dookoła, który nic mnie nie obchodził i niczego przede mną nie otwierał.