Stan „nie wiem”

Stan „nie wiem”
Katarzyna Szaulińska / fot. Mikołaj Starzyński
Duża wyobraźnia, feministyczna wrażliwość, wyraźne ślady doświadczenia psychoterapeutycznego – pisanie Katarzyny Szaulińskiej to świetna propozycja dla polskiego teatru. Czy polski teatr w końcu to zrozumie?

Katarzyna Szaulińska, lat 38, psychiatrka, psychoterapeutka i matka. Pisze prozę, poezję i dramat. Jest autorką zbioru opowiadań Czarna ręka, zsiadłe mleko nominowanego w 2023 roku do Nagrody Nike. Jej dramat Kret/Mara wygrał III edycję Nagrody Dramaturgicznej im. T. Różewicza. Jak sama twierdzi: wciąż uczy się pisać.

Skończyła medycynę, poszła w stronę psychiatrii, a obecnie zajmuje się też psychoterapią. Chociaż pisze, od kiedy pamięta, utrzymuje się ze swojej praktyki psychiatrycznej. Na pytanie, czy psychoterapeuta jest potrzebny w teatrze, odpowiada: „Nie kocham spektakli dotyczących ludzi będących w terapii czy ich traum. Wolę metaforę od dosłowności”. Ale z drugiej strony zauważa, że bez wrażliwości psychologicznej nie powstałyby spektakle jednej z najpopularniejszych obecnie reżyserek teatralnych Katarzyny Minkowskiej, takie jak Mój rok relaksu i odpoczynku czy Człowiek jaki jest, każdy widzi. Albo inaczej: nie byłyby takie dobre. „Zainteresowanie psychoterapią jest coraz większe i dużo osób twórczych przychodzi na psychoterapię. W obszarze prozy powstaje wiele autotematycznych tekstów, które w jakimś stopniu odnoszą się do wątku terapii”.

Umiłowanie nieoczywistości

Szaulińska zdaje sobie sprawę z tego, że jej doświadczenie i wiedza z zakresu psychiatrii ukształtowały to, w jaki sposób pisze. Jednak to, co proponuje w swoich tekstach, jest mocno osadzone w surrealistycznym, niepokojącym, a jednocześnie głęboko przyciągającym świecie wyobraźni. Np. w opowiadaniu Śreżoga buduje wizję kobiecego fight clubu.

Dominika jest świeżo upieczoną matką, która jeszcze na porodówce orientuje się, że nie widzi swojej córki. Ludzie wokół niej zdają się nie mieć tego problemu. Ona tylko czuje obecność dziecka, może go dotknąć, ale nie zobaczyć. Niespodziewanie spotkana kobieta mówi jej, że wie, jak rozwiązać ten problem. Wystarczy, że przyjdzie o określonej godzinie na stację metro Politechnika i przejdzie przez drzwi prowadzące do rozdzielni N.N. Dominika stawia się w umówionym miejscu i spotyka tam grupę kobiet, które dzielą ten sam problem co ona. Co środę o godzinie siedemnastej spotykają się na ringu i walczą przeciwko sobie. Niektórym pomaga to, że wygrają walkę, a innym, że zostaną pobite. Dominika z tygodnia na tydzień dostrzega coraz więcej części ciała swojej córki. Zaczyna się od pięty, a kończy na nosie dziecka.

Twórczość Szaulińskiej to umiłowanie nieoczywistości, rozbudowane, a jednocześnie silnie cielesne metafory, takie, które trzeba poczuć. Pytam, czy pisze obrazami: „Chyba tak. Teraz, gdy piszę powieść, ciągle muszę ze sobą walczyć. Wykreślam czasowniki »patrzyłam«, »widziałam«. Czuję, że ten sposób prowadzenia czytelnika jest dla mnie naturalny. Trzymam się z dala od długich monologów wewnętrznych, od filozofowania postaci. Wolę użyć metafory, która jest fizyczna, w różnych wymiarach. To jest coś, co może wyglądać, pachnieć, być dotykane, mieć smak. Coś, co się wymyka słowom”. Łapie sceny, które są czymś więcej niż realistycznym odwzorowaniem rzeczywistości. Podąża za tym, co ją przyciąga, co chce rozszyfrować, co działa na nieświadomość.

Do tej pory w teatrze powstały adaptacje jej monodramu Córcia (2018, reż. Iwona Siekierzyńska, prod. Justyna Dworczyk) oraz opowiadań z tomu Czarna ręka, zsiadłe mleko (2025, reż. Krzysztof Rekowski, Teatr im. Wilama Horzycy w Toruniu). Do swojej kariery teatralnej Szaulińska podchodzi z dystansem. „Mam mieszane uczucia. Moje doświadczenie z realizacjami teatralnymi jest takie, że nie brałam w nich udziału. Krzysztof Rekowski sam napisał adaptację i ją zrealizował, bardzo zresztą fajnie. Jeśli chodzi o moje teksty sceniczne, to na razie czekam, aż coś się wydarzy. Mam taki moment, że potrzebuję zrobić coś sama, więc piszę powieść”. W październiku na łamach „Dialogu” pojawi się jej dramat Pani Nogom Jest Tu Dobrze.

Po Różewiczu

Kret/Mara to zwycięski tekst III edycji Nagrody Dramaturgicznej im. Tadeusza Różewicza. Fabułę można sprowadzić do kilku prostych zdań. Mara jest mamą i żoną. W brzuchu Mary zamieszkał kret. Chodzi po jej wnętrznościach i nie daje spokoju. Mara dowiaduje się o ciężkiej chorobie swojej byłej partnerki – Alos. Mara wyrusza do miejsca, w którym mieszka Alos – zniszczonej po zrzuceniu bomby, napromieniowanej kamienicy. Umyślnie lub nie, Mara wyrządziła jej mieszkańcom niewyobrażalną krzywdę. Kret/Mara powstawał z założeniem, że będzie dramatem o kręgu kobiet. „To się nijak jedno do drugiego nie miało, ale nie byłam w stanie porzucić mojej fascynacji kretem. Pierwszy pomysł pracuje gdzieś tam w głębi, są kobiety i ich intensywne, powikłane relacje. Jest krąg zamkniętej kamienicy. Ale przysypałam to innymi rzeczami”. Dramat jest napakowany metaforami, obrazami, symbolami.

Jak pytasz, z kim chciałabym pracować w teatrze albo w jakiej formie chciałabym zobaczyć Kret/Marę, to muszę powiedzieć, że rozmach jest mile widziany.

Jest też potencjalnym kandydatem do zrealizowania w Teatrze Telewizji. To tutaj autorka mogłaby uzyskać rozmach inscenizacyjny, na jakim jej zależy przy wystawianiu swoich tekstów. „To jest coś, co mnie przyciąga, ekscytuje. Wiem, że do tego potrzeba mnóstwa pieniędzy, ale jak pytasz, z kim chciałabym pracować albo w jakiej formie chciałabym zobaczyć Kret/Marę, to muszę powiedzieć, że rozmach jest mile widziany”. Telewizyjne plany są jeszcze niepotwierdzone, Szaulińska jest jedynie pewna, że chce współpracować z Agatą Trzebuchowską, młodą reżyserką, znaną z roli Idy w filmie Pawła Pawlikowskiego. Jak podkreśla, w udanej współpracy teatralnej ważna jest chemia między autorem a reżyserem. „Do tej pory miałam tak z Agnieszką Glińską. Ona też jest psychoterapeutką, więc to było ciekawe spotkać się z kimś, kto ma doświadczenia podobne do moich. Przykro, że wydarzyło się to w momencie jej teatralnego finiszu. Chwilę temu dała duży wywiad, w którym ogłosiła, że rozstaje się z teatrem. Nie wiem, co będzie dalej”. Glińska i Szaulińska współpracowały przy przygotowaniu czytania performatywnego dramatu Pani Nogom Jest Tu Dobrze, który wcześniej nosił tytuł Jasno-Ruda. Później zaczęły pracę w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Do premiery niestety nie doszło.

Wyjść z własnej głowy

„Nie czułam, żebym miała do tego taki dryg, jaki mają osoby, które zaczynają wcześnie i od razu dobrze im idzie. Mnie zaczęło iść dobrze, gdy miałam koło trzydziestki”. Szaulińska zaczęła od pisania opowiadań. Ominęła ją tak powszechna wśród młodych osób faza pisania wierszy w liceum – zaczęła to robić, pracując w szpitalu. Czy potrzebowała rozsadzenia sztywnych ram świata strzykawek i recept? „Byłam zmęczona pisaniem prozy, którą zajmowałam się przez osiem lat i której nie chciało żadne wydawnictwo. Wtedy zaczęłam pisać wiersze. Na początku trochę poczytałam Konrada Góry, Andrzeja Sosnowskiego i poczułam, że, dobra, już chyba wiem, jak to zrobić”.

Gdy koleżanka poprosiła, żeby napisała dla niej dramat, poszła na zajęcia Tomka Gromadki „Napisanie sztuki teatralnej” prowadzone w warszawskim Teatrze Powszechnym. Spodobała jej się nazwa warsztatów, bo obiecuje, że po wzięciu udziału w zajęciach skończysz sztukę teatralną. Rzeczywiście Szaulińskiej to się udało. „Teraz zapisałam się do Tomka na prozę. Z pisaniem jest tak, że trudno złapać balans między tym, ile powinno się robić w samotności, a ile w grupie. Piszę obecnie powieść i czuję, że pora wyjść z własnej głowy”.

Czarna ręka, zsiadłe mleko, reż. Krzysztof Rekowski / fot. Piotr Nykowski / Teatr im. Wilama Horzycy w Toruniu

Co sprawia jej trudność? Szaulińska stara się stosować w swoich opowiadaniach i dramatach zasady czy przekonania, którymi kieruje się przy pisaniu poezji. „Wiersze mają za zadanie wytrącić cię z poczucia oczywistości. Ktoś powiedział, że poezja udając bezbronną staruszkę, wyprowadza cię na środek autostrady. Idziesz za nią, nie do końca wiesz, o co chodzi, i nagle znajdujesz się w miejscu, które jest niebezpieczne”. Jak sama zauważa, zastosowanie tego do prozy czy dramatu jest bardzo trudne, bo trzeba dbać nie tylko o język, ale też o stworzenie i przeprowadzenie fabuły. Trzeba dbać o dramaturgię tekstu. Wspomina jednak o ogromnej zalecie dramatu: „Na tych zajęciach z pisania dramatu Magdalena Ukrainets powiedziała, że wspaniałe jest w nim to, że nie trzeba wybierać, kto jest osobą opowiadającą historię. Nie ma narratora. Jest szereg perspektyw”.

Momenty zero

Pytam o moment startu. Czy zaczynasz od stwierdzenia „nie wiem”? Czy układasz i zbierasz swoje pomysły? Szaulińska przywołuje termin „zdolność negatywna”Johna Keatsa – chodzi o trwanie w stanie akceptacji niewiedzy, wątpliwości, niepewności, pozwolenia, by takie doświadczenie prowadziło nas bez przedwczesnego wydawania sądów. „Jakaś część mojego umysłu jest zawsze gotowa na przyjście różnych rzeczy, różnych pomysłów. Często w trakcie biegania albo podczas jazdy na rowerze, gdy nie zajmuję się pisaniem. Coś pojawia się w takich momentach, momentach zero”.

Jej inspiracje chodzą krętymi drogami. „Dzisiaj wzięłam do ręki Lolitę Nabokova – opowiada. – I piekielnie mnie zestresowała. To jest tak dobry pisarz. Gdy się spotyka kogoś takiego, zawsze trzeba zastanowić się, czy jego wpływ inspiruje, czy blokuje?”.

Jednym z miejsc, do których udała się po inspirację, stało się złomowisko. Pojechała do jednego z punktów skupu złomu pod Wałbrzychem zbierać materiał do swojej powieści. Zobaczyła tam niekończące się hałdy metalu, „złom gruby” po jednej stronie, „blacha” po drugiej. Między nimi maszyna, „zwykły kopciuszek”, która sortowała i przerzucała odpady. Chaos mający w sobie podskórny sens i porządek. Chaos, w którym miliony przedmiotów niosły za sobą miliony historii. „Złomowisko jest jak pole transformacji. Trochę jak kości. Wydaje się, że są takie twarde, takie niezłomne. Ale na mikropoziomie cały czas coś w nich się niszczy i powstaje nowe. Coś, co wydaje się tak niesamowicie statyczne, na głębszym poziomie przechodzi nieustanny cykl życia i umierania”.

To, co wyciąga z innych autorów, to raczej odpowiedź na pytanie: jak można, a nie jak powinno się pisać. Ceni opowiadania Leonory Carrington za przyzwolenie na „dzikość”, szczególnie Debiutantkę, w której główna bohaterka zamienia się ciałem z hieną. W Trash Story Mateusza Górniaka porusza ją koncepcja stworzenia ożywionego świata, w którym sprzęty domowe rozmawiają. A jeszcze bardziej to, że te wszystkie sprzęty wygłaszają stwierdzenia, które są na wskroś ludzkie. „Wkładamy im tekst w usta. Samo słowo »usta« jest znaczące. Pudełko po pizzy nie ma ust, ale jak inaczej próbować się w nie wczuć, jak tylko ze swojej ograniczonej, ludzkiej perspektywy? Bardzo mnie to ciekawiło. Szczególnie, gdy pracowałam nad Kret/Marą”.

Życie twórcy czy twórcze życie?

Czy ma kogoś, kto pomaga jej „wyjść z własnej głowy”? „Moja mama jest taką osobą. Dzięki temu, że nie jest związana z literaturą, tylko jest gastroenterolożką, ma dosyć pragmatyczne podejście. Czasem mówi: nie rozumiem tego. Gdy pokazywałam jej pierwszą wersję Kret/Mary, powiedziała: a po co jest ten Kret? I to pozwoliło mi się zorientować, że ja sama nie wiem po co. Napisany cały dramat, a nie wiem, o co mi chodzi. To są momenty niby przykre, ale sprawiają, że można coś pogłębić”.

Pytam o dzieci. Nie chcę powielać stereotypów, sugerować jej bohaterstwa i rzucać w twarz: jesteś matką i piszesz?! Obie wiemy, że chodzi o coś innego. Nie ma pisarki Szaulińskiej bez matki Szaulińskiej. Katarzyna opowiada o wózku, w którym zabierała dzieci na spacer. „Wielki, podwójny, czerwony wózek, niemożliwie brudny – błoto, okruchy, czekolada, jakieś niezidentyfikowane ciecze. W środku dwoje dzieci w kombinezonach, też brudnych, cały znój zimy. Czułam, że wszyscy na nas patrzą. Aż chciałam doczepić do wózka flagę: »Moja książka była nominowana do Nike«. Terapeuta podśmiewał się ze mnie, pytając, czy wielcy ludzie żyją w brudzie. No i tak, pewnie, że ja jestem trochę młodopolska w tej niechęci do sprzątania. Ale mężczyźni chyba o tym tyle nie myślą. Nie dyszy im w kark Matka Polka”.

Wielki czerwony wózek, niemożliwie brudny – błoto, okruchy, czekolada. W środku dwoje dzieci w kombinezonach, też brudnych, cały znój zimy. Czułam, że wszyscy na nas patrzą. Aż chciałam doczepić do wózka flagę: „Moja książka była nominowana do Nike”.

Z jednej strony, ci, którzy spodziewają się opisu natchnionej artystki przy pracy, mogą być rozczarowani. Szaulińska nie opowiada się po stronie chaosu, w pisaniu jest staranna, drobiazgowa. Z drugiej strony, przyznaje, że ma problem z tworzeniem drabinki tekstu. Szczeble same się rozpadają. Nie jest w stanie pracować liniowo i jest przekorna, gdy decyduje się pisać na zamówienie. „Dzieci sprowadzają mnie na ziemię. To jest tak, że jesteś w wielkich emocjach, piszesz coś trudnego, chwilę temu podjęłaś decyzję, że zabijasz jedną z postaci. A zaraz potem musisz odebrać dzieci z przedszkola i pokroić im jabłuszko”.

Pisanie i posiadanie dwójki dzieci zdaje się iść w parze. Szaulińska zauważa, że od kiedy została matką, jej praca literacka stała się bardziej ustrukturyzowana. „Czuję, że mam ograniczony przedział czasowy. Albo zajmę się tym, czym mam się zająć, albo ten czas już nigdy nie wróci”. Wstaje o szóstej, odprowadza dzieci do przedszkola i pracuje albo pisze.

„Lubię chodzić z dziećmi do muzeów. Mój syn bardzo lubi Zachętę i Muzeum Narodowe, bo tam jest winda. Oglądamy chwilę obrazy, a potem przejażdżka windą. Obrazy, winda. Trochę jak performans. Zabieranie dzieci w takie miejsca jest w jakiś sposób punkowe. Lawirujesz między tym, co wolno, a tym, co jest im potrzebne. A co, jeśli zrobią się głodne? Wyciągasz wtedy banana i rozglądasz się, czy nikt nie widzi. Nie sądzę, żeby artyści, których prace tam dookoła wiszą, byli aż tacy pod linijkę”.

Lidia Kępczyńska

Studentka Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. Współpracuje z „Dwutygodnikiem”. Entuzjastka wczesnych animacji Pixara.