TadeuszMaszyna
„Byłem Panem Tadeuszem – mówi Vitalik Havryla w nowym spektaklu Wojtka Klemma z Teatru im. Juliusza Słowackiego. – Stałem na skraju ruczaju, słuchałem śpiewu ptaków i dźwięków nadchodzącej wojny. Z tyłu za mną ruiny Ukrainy, Litwy, Polski, Obojga Narodów, Kraju Lat Dziecinnych”.
Cytowana kwestia to oczywiście parafraza HamletMaszyny Heinera Müllera – tekstu, w którym mit z najsłynniejszego dramatu Szekspira pokazany jest jako upiorna maszyneria nieustannego teatralnego powtórzenia. W końcu po Mickiewicza sięga absolwent berlińskiej Hochschule für Schauspielkunst Ernst Busch, były dyrektor teatru w Jeleniej Górze w złotych czasach polskiego teatru politycznego, twórca przedstawień w Stuttgarcie, Monachium, Zurychu czy Grazu.
Pana Tadeusza w Panu Tadeuszu Klemma gra z kolei ukraiński aktor, absolwent krakowskiej AST. Oczywiście socjalizacja poza Polską tak reżysera (od trzynastego roku życia mieszkającego w Niemczech), jak i odtwórcy głównej roli odgrywają dużą rolę w tym, co mówi się o przedstawieniu – Polacy uwielbiają przeglądać się w mniej lub bardziej wyimaginowanym spojrzeniu „innych”. Jednak ważniejszy zdaje mi się sposób, w jaki traktuje się na arcypolskiej scenie (miejscu prapremiery Dziadów, Wesela i Wyzwolenia) ten arcypolski poemat. I nie chodzi o to, że się go radykalnie przepisuje czy przeinacza – raczej o to, że potraktowany on został jako dramat, tekst dla teatru.
Co tu się właściwie dzieje
Wojtek Klemm – razem z dramaturgicznym duetem: Tomaszem Cymermanem i Sandrą Szwarc – skupia się na akcji, nie na malowaniu słowem sielskich pejzaży czy rytualnym powtarzaniu poetyckich zaklęć. W Teatrze im. Słowackiego dostajemy Pana Tadeusza bez szlagwortów, choć większość tekstu Mickiewicza wydaje się zachowana. Nie będzie tu jednak nic o tym, że wszystkim się zdało, że to Wojski gra jeszcze, a to echo grało. Ani o tym, że w porządnym polskim (szlacheckim) domu jest do robienia kawy osobna niewiasta – jakby te lepiej lub gorzej pamiętane ze szkoły frazy i refreny zasłaniały to, co się w poemacie Mickiewicza dzieje w warstwie fabularnej. Zatem, gdy Marta Konarska jako Telimena mówi Mickiewiczem, to słowiański wieszcz z Nowogródka brzmi trochę jak Molier. Zarazem nie ma tu sentymentów – Klemm akcentuje obecną w tekście seksualną ekscytację trzynastoletnią Zosią-dzieckiem (Karolina Kamińska) czy też – w duchu zwrotu ludowego – część kwestii każe wygłaszać postaci wyzyskiwanego Chłopa (charyzmatyczny Marcin Kalisz).
Inscenizacyjna forma spektaklu potrafi chwilami zaskakiwać precyzją i świeżością. Tak jest ze słynnymi „mrówkami” – nasyconą erotyzmem sceną Tadeusza i Telimeny z księgi V poematu, wpisaną u Klemma w zapętlone, poszatkowane wykonanie katolickiej pieśni pogrzebowej Anielski orszak niech twą duszę przyjmie. To dość nieoczywiste zestawienie, w którym Eros i Tanatos zderzają się w sposób tyleż parodystyczny, co momentami niespodziewanie serio. Jest to też po prostu piękna, porywająca scena, w której Klemm zbliża się do skutecznego pokazania literatury jako maszyny uwodzenia.
Choć parę fragmentów spektaklu – jak ten z mrówkami właśnie – ma dynamiczny rytm, to zwarcia i energii brakuje całości przedstawienia. Niczym przypisy czy komentarze pojawiają się kolejne wątki: czy to niedźwiedź Wojtek – maskotka armii Andersa i odbicie Mickiewiczowskiego polowania – czy włączony w to Mickiewiczowskie uniwersum Latarnik Henryka Sienkiewicza, gdzie – jak państwo zapewne pamiętacie z liceum – główny bohater, były powstaniec przymusowo uwolniony od polskości na amerykańskiej emigracji, traci pracę, bo zamiast uważać na ruch morski, zatraca się w lekturze Pana Tadeusza i nostalgii, co kończy się katastrofą.
Jankiel nieobecny
Co może ważniejsze, nie usłyszymy również u Klemma, że było cymbalistów wielu, ale żaden nie śmiał zagrać przy Jankielu. Imię „Jankiel” w ogóle się nie pojawia, jest jednak scena jego koncertu.
Nikt też Jankiela nie gra, choć przecież w tekście spektaklu zostają fragmenty o odgrywanych przez niego muzycznych reprezentacjach polskiej historii. Skąd ta nieobecność? Można próbować to rozumieć w kontekście Zagłady – choć byłoby to rozpoznanie tyleż częste, co nieprecyzyjne, ignorujące tych, którzy Zagładę przeżyli. Można jednak czytać tę reżyserską decyzję inaczej – koncertujący żydowski karczmarz nie jest sam w sobie narodowej epopei potrzebny. „Nie-Jankiel” to puste miejsce, dookoła którego rozgrywa się fantazja o narodowych dziejach; ekran, na którym wyświetlają się tożsamościowe opowieści.
Słowo „Żyd”, owszem, parokrotnie pada w spektaklu Klemma, ale po to, by podkreślić czyjś niższy statusu czy wręcz w charakterze obelgi. Zostają zatem „Hrabiego dziwne obyczaje” – polegające na tym, że choć on bogacz, to „dobry dla chłopów, ludzki dla sąsiadów / Nawet dla Żydów”; zaakcentowany też będzie passus, w którym o społecznej degradacji Jacka Soplicy świadczyć ma fakt, że „nawet lada chłop, lada Żyd” szyderskim przebijał go uśmiechem.
Fantomowe rumaki
Obok bez-Jankiela są też u Klemma nie-konie. Taka sprawa: w ciągu miesiąca widziałem trzy duże premiery klasyków dziewiętnastowiecznej literatury polskiej, w których sięgnięto po zabieg dziecinnego niby odgrywania jazdy konnej, markowania galopu wyobrażonego rumaka poprzez rytmiczne podskoki i wydawanie dźwięków przez aktora. Robią tak rycerze w Krzyżakach Jana Klaty z Olsztyna (premiera 13 września), robi tak kapitan gwardii Alfons van Worden w Rękopisie znalezionym w Saragossie w reżyserii Grzegorza Jarzyny w warszawskim Teatrze Polskim (premiera 26 września), zaś w krakowskim Panu Tadeuszu kawaleryjskie popisy to domena Hrabiego, granego przez Marcina Siankę.
Chwyt ten wielu widzom kojarzy się z pewnością z klasycznym filmem Monty Python i Święty Graal (tam, równe pół wieku temu, stukot kopyt markowano, zderzając połówki skorupy kokosa) – ot humorystyczne urozmaicenie akcji scenicznej. Jednak można dopatrywać się w tej zabawie symptomu. Na scenach kolejny raz opanowywanych przez klasykę widzimy świat, gdzie wciąż nad-obecna w narodowej wyobraźni szlachta narzeka na fantomowego Żyda i jeździ na fantomowym koniu. Bezkonni ułani, wyobrażona imperialność, stymulowane ostatnio przez różne polityczne środowiska (i agentury) fantomowe bóle po tak zwanych „Kresach Wschodnich”, po idei polskiej monarchii czy Wielkiej Polski Katolickiej – wszystko to pokazuje jakiś moment w historii. Czy Polska znudziła się już europejską modernizacją, wspieraniem zachodnich aspiracji wschodnich sąsiadów i – jak różni jej sojusznicy – skrycie podziwia rosyjski zamordyzm? Inwokacja jest tu wygłaszana na końcu, przez rosyjskiego żołnierza. „Litwo, ojczyzno moja…” brzmi w tym kontekście złowrogo.
Po co wracać do Soplicowa?
Pan Tadeusz w Teatrze im. Słowackiego też zdaje się dosiadać dwóch wierzchowców naraz. Z jednej strony, mamy tu dość wierne i klarowne wystawienie lektury, które nadaje się do krytycznego omawiania na lekcjach polskiego. Z drugiej – to jednak spektakl, gdzie narodowa epopeja rozgrywa się wokół wygódki – wiejskiego kibla (scenografia – Magdalena Gut), a szlachecką gawędę próbuje się wpisać w chłopską perspektywę. Może mieć więc potencjał krytyczny.

Pytanie jednak, na ile przestawienie wajchy w Mickiewiczowskiej maszynerii może faktycznie wywołać społeczny afekt i wyrazisty polityczny efekt. Na to brakuje chyba mocniejszego uderzenia – jakiegoś szarpnięcia cugli, choć przecież intelektualnie wszystko się tu spina. Zarazem ciekawe, że po sezonach Wesel i Dziadów w ciągu dziesięciu miesięcy powstają dwa szeroko zakrojone podejścia do Pana Tadeusza. Może chodzi o to, że w trudnych czasach pojawia się tęsknota za sielanką – i próba dekonstrukcji tejże. Zarówno Kamil Białaszek w Teatrze Polskim w Poznaniu, jak i Klemm w Krakowie na bardzo różne sposoby pokazują, że Pan Tadeusz podszyty jest przemocą. Jest to dla nich ciekawsze niż profanowanie narodowych misteriów czy redefiniowanie rytualnych sporów.
Na ile ktoś się taką dekonstrukcją przejmie – to inna sprawa. „Moje słowa nie mają mi już nic do powiedzenia. Moje myśli wysysają krew z obrazów. Mój dramat już się nie odbędzie. Za moimi plecami buduje się dekorację. Wznoszą ją ludzie, których mój dramat nie interesuje, dla ludzi, których nic on nie obchodzi” – mówi aktor-dawny Hamlet w HamletMaszynie Müllera (przekład Jacka St. Burasa). Ale po te słowa Klemm z Cymermanem i Szwarc już nie sięgają.