Teatr komplikuje sprawy
Reżyser Milo Rau i dramaturżka Servane Dècle przekopali się przez tysiące stron dokumentów z głośnego procesu gwałcicieli Gisèle Pelicot. Wyszedł z tego kilkugodzinny performans grany w całej Europie. 5 listopada zobaczymy go w wykonaniu aktorów TR Warszawa.
MARCIN MIĘTUS: Skąd pomysł na inscenizację materiałów z procesu Gisèle Pelicot?
MILO RAU: Podobnie jak w przypadku Listu do moich przyjaciół, który opublikowaliście niedawno na łamach „Teatru”, pomysł narodził się w konkretnym miejscu i pod wpływem związanej z nim sytuacji. Na Festiwalu w Awinionie prezentowałem swój spektakl List, nad którego kolejną wersją pracuję obecnie w Rzymie. Miałem wówczas poczucie, że wizyta w Awinionie, gdzie miał miejsce proces sądowy Gisèle Pelicot, bez żadnego odniesienia się do tej sprawy byłaby dziwna i niestosowna. Dla europejskiego środowiska teatralnego Awinion zamienia się na parę miesięcy w stolicę teatru, ale dla dużej części społeczeństwa stał się miejscem, w którym rozgrywała się sprawa Pelicot.
Skontaktowałem się z Servane, z którą już wcześniej pracowałem przy różnych projektach. Wstępnie sprawdziliśmy, czy moglibyśmy uzyskać dostęp do materiałów z procesu. Ku naszemu zaskoczeniu zarówno dziennikarze, jak i prawnicy szybko zgodzili się je nam przekazać; nie tylko archiwa czy zapisy sądowe, ale też notatki, kontakty itd. Był to oczywiście gest bardzo bliski podejściu samej Pelicot, która zdecydowała się upublicznić proces. Pomysł użycia tych materiałów i całej sprawy, żeby opowiedzieć coś o naszym społeczeństwie, był główną motywacją i punktem wyjściowym. Oczywiście z czasem zaczęło się to zmieniać i komplikować. Na początku stworzyliśmy siedmiogodzinną wersję czytania performatywnego, potem czterogodzinną. Tę drugą pokażemy w Warszawie.
MM: Servane, czy mogłabyś powiedzieć, na czym polegała dramaturgiczna praca przy tym projekcie? Domyślam się, że musiałaś przekopać się przez tony materiału. Czy od początku wiedziałaś, na czym skupić uwagę?
SERVANE DÈCLE: Przekazano nam m.in. czterysta stron notatek z procesu, pięćset stron dokumentów ze śledztwa, wiele artykułów i komunikatów prasowych. Poza tym chwilę po procesie napisano kilka książek na ten temat, które też stanowiły ważny materiał. Od początku mieliśmy więc do czynienia z bardzo różnymi perspektywami. Niemożliwe było skupienie się tylko na jednym temacie, na przykład na rodzinie, działaniu środków odurzających czy na formie zbiorowego gwałtu. Było dla nas jasne, że powinniśmy utrzymać ogólny obraz procesu. Czuliśmy, że to za wcześnie na podejmowanie radykalnych wyborów w kwestii tematu.
Z czasem scenariusz stawał się coraz krótszy, a dla nas coraz ważniejsze stawało się nazwanie zjawiska, które odsłoniła ta sprawa. Sprawa z jednej strony wyjątkowa, a z drugiej ogólnospołeczna, dotykająca nas wszystkich. W trakcie procesu wiele osób zwracało uwagę, że stanowi ona doskonały przykład powszedniości gwałtu – zjawiska, które dobrze znamy od tysięcy lat. Jednocześnie to historia, w której nie ma nic banalnego, przeciwnie, jest zupełnie niezwyczajna. Nie tylko ze względu na to, co zrobiła sama Pelicot, ale też z powodu liczby oskarżonych, miejsca, w którym wszystko się wydarzyło, i skali, jaką sprawa ostatecznie przybrała.

MM: Czym dzisiaj jest dla Was historia Gisèle Pelicot? I dlaczego wystawiacie ją w teatrze?
SD: Gest otwarcia procesu i przeniesienia wstydu z ofiary na sprawców otworzył drzwi do rozmowy. We Francji pojawiło się wiele głosów na temat gwałtu. Dla mnie szczególnie ważne jest, że stało się to nie za sprawą znanej aktorki, którą wszyscy podziwiają, lecz kobiety, z którą możemy się utożsamiać. Jest w tym coś niezwykle poruszającego, że taka kobieta dokonała rzeczy tak niesłychanej, mówiąc głośno o tym, co jej się przydarzyło. Podkreślając zresztą, że zdecydowała się na swój gest, myśląc o innych.
MR: Nasz projekt nazywamy oratorium; chcieliśmy pokazać wiele perspektyw i punktów widzenia. Oczywiście Gisèle Pelicot znajduje się w centrum tej historii, ale są momenty w scenariuszu, kiedy na pewnym metapoziomie jest ona kimś innym niż zwykłą kobietą. W tym samym czasie multiplikujemy perspektywy, będąc blisko jej męża Dominiqe’a Pelicota oraz przyglądając się pozostałym członkom rodziny. W spektaklu mamy kilka Gisèle Pelicot. Wiedzieliśmy, że nie chcemy w tej roli choćby Isabelle Huppert czy innych popularnych aktorek, ale nie było dla nas ważne, jakiego są koloru skóry czy ile mają lat.
Ponadto zastanawiamy się, czym jest ta sprawa pod kątem socjologicznym, medialnym. Pierre Bourdieu powiedział kiedyś, że jeśli pragniesz czegoś uniwersalnego, musisz przyjrzeć się jakiemuś pojedynczemu zjawisku. Tego próbowaliśmy. Jeśli patrzysz z bliska i przyglądasz się trzem czy czterem z oskarżonych gwałcicieli, zauważasz, że są zupełnie różni. Dzięki temu możesz odkryć, jak działa cały system.
Milo Rau: Nasz projekt nazywamy oratorium; chcieliśmy pokazać wiele perspektyw i punktów widzenia. Oczywiście Gisèle Pelicot znajduje się w centrum tej historii, ale są momenty w scenariuszu, kiedy na pewnym metapoziomie jest ona kimś innym niż zwykłą kobietą.
MM: Chciałbym zapytać o kontekst. Realizujecie czytanie w Warszawie po pokazach w Wiedniu i Awinionie. Co to zmienia w Waszej pracy?
SD: Myślę, że nasz projekt różnie rezonuje w różnych krajach, zarówno wśród publiczności, jak i w gronie współrealizatorów. Bardzo interesujące było dla mnie to, że gdy zaczęliśmy próby z zespołem TR Warszawa, okazało się, że historia Gisèle Pelicot jest czym innym dla polskich aktorek niż dla aktorek z Francji czy Wiednia. Zauważyłam, że temat aborcji jest tu wciąż bardzo silny i wprowadza dodatkowy wymiar. Czułam ciężar tematu gwałtu, o którym, jak zrozumiałam, jeszcze tak dużo się w Polsce nie mówi. Podczas gdy w Awinionie mieliśmy bardzo dużo aktorek, które chciały zaangażować się w spektakl, w Warszawie wyczułam pewien rodzaj obawy.
MM: Performans odbędzie się w Sali Rudniewa w Pałacu Nauki i Kultury, która nie jest umowną przestrzenią teatralną, ale salą, w której odbywały się różnego rodzaju zgromadzenia i konferencje. Czy ma to znaczenie?
MR: To ważna część całej konstelacji. Ważne było dla nas, żeby przenieść Proces Pelicot do publicznej przestrzeni, która sama w sobie ma już jakieś znaczenie. Czasem wystarcza nam sala teatralna – jeśli ma swoją historię. Na przykład w Sztokholmie będziemy prezentować czytanie w Teatrze Narodowym, gdzie kiedyś pokazywano premiery sztuk Ibsena. To było miejsce, w którym podejmowano aktualne problemy ważne dla społeczeństwa. Miejsce, w którym spotykają się ludzie, część publicznej domeny. W Lizbonie będziemy w Panteonie Narodowym, XVII-wiecznym zabytku honorującym nobliwych obywateli, gdzie znajdują się groby bohaterów narodowych, oczywiście prawie samych mężczyzn-wojowników. Czyli jak to ujęła Servane, będziemy badać problem niejako od wewnątrz (śmiech).
Na początku zapytaliśmy TR Warszawa, czy moglibyśmy zaprezentować Proces… w kościele, jak w Wiedniu oraz Awinionie, gdzie czytania odbywały się w przestrzeniach, które kiedyś uchodziły za sakralne. Po krótkiej wymianie zdań stwierdziliśmy jednak, że to nie jest dobry pomysł i może być źle zrozumiany. Mógłby wywołać skandal, który nie tyle ukryłby rozmowę o gwałcie, ile ją unieważnił. Kontekst wiele zmienia.
MM: Proces odbił się bardzo szerokim echem w mediach. Pelicot zdecydowała się na upublicznienie swojej sprawy. Wiele osób ją śledziło, historia jest znana i opisywana w wielu materiałach. Jakie więc ma znaczenie przedstawienie jej w teatrze?
SD: Skoncentrowaliśmy proces, który trwał prawie cztery miesiące, w czterech godzinach, skupiając się na jego konkretnych aspektach. Media dużo uwagi poświęciły prawnikom i ich punch-line’owym tekstom, które dobrze sprawdzały się w nagłówkach albo na Twitterze.
Nasz projekt jest dość brutalny, zagłębiamy się w mroczne zakamarki i przemoc w przestrzeni, która jest inna niż przestrzeń teatralna, i jak powiedział Milo, ma nieco inne znaczenie. Ważne jest uczestnictwo w tej sytuacji. Czym innym jest przeczytanie książki o procesie Pelicot, czym innym udział w wydarzeniu na żywo.
MR: Trochę to przypomina historię powstania Pani Bovary Flauberta. Pisarz tworząc swoją powieść, zainspirował się prawdziwymi wydarzeniami. Było o nich bardzo głośno w tamtym czasie w całej Francji, odbyła się dyskusja na temat roli kobiet w społeczeństwie, a także samobójstw. Flaubert stworzył swoje dzieło na podstawie artykułu, który znalazł w gazecie.
Uważam, że sprawa Pelicot zadaje wiele pytań. Na niektóre z nich mogą odpowiedzieć media, na inne teatr. Podczas gdy media mają tendencje do upraszczania spraw, teatr w jakiś sposób je komplikuje. Kwestia winy, opinii publicznej, motywacji sprawców staje się niejednorodna, nie da się jej przedstawić w oderwaniu od reszty. Udało mi się to dostrzec przy pracy nad moimi poprzednimi spektaklami. Odnosząc się do ostatniego z nich, Medea’s Children, pytanie o to, dlaczego kobieta zabiła swoje dzieci, po jego obejrzeniu wybrzmiewa inaczej niż wcześniej. Możesz znać feministyczne interpretacje i dokumenty archiwalne, a jednak po spektaklu zaczynasz widzieć sprawę inaczej – w szerszym wymiarze.
Doświadczenie Procesu Pelicot na żywo, niezależnie, czy trwającego siedem godzin czy cztery, w jakiś sposób zmienia widza. Powoduje rodzaj katharsis, które nie koi, ale odbiera grunt pod nogami. Pamiętam, że na początku prób wygłosiłem bardzo głupi komentarz: „Myślałem, że patriarchat już się zawalił”. Przechodząc jednak przez proces prób, szybko zrozumiałem, że patriarchat nawet nie zaczął się chwiać. Jesteśmy w nim głębiej niż kiedykolwiek. To istotny moment: oglądasz spektakl, po czym zaczynasz się orientować, że nie jesteś w miejscu, w którym myślałeś, że już dawno się znajdujesz.
MM: Czy Waszym zdaniem można odczytywać Proces Pelicot jako rodzaj manifestu?
SD: Dla mnie to raczej odwrotność manifestu – chyba że uznamy, że to manifest złożoności. Nie w sensie zagmatwania czy relatywizmu, który głosi, że wszystko zależy od punktu widzenia. Chodzi raczej o postawę, która nie zwalnia z myślenia, ale do niego prowokuje. O próbę zrozumienia, jak można analizować i przeżywać sytuację wielowymiarowo, jak się z nią konfrontować, zamiast sprowadzać ją do prostych sądów.
Oczywiście, z historii Gisèle Pelicot można wysnuć klarowne tezy i – ze względu na mnogość poruszanych tematów – stworzyć z niej manifest zgodny z własnym systemem wartości. Myślę jednak, że warto zajrzeć głębiej, bo właśnie tam, pod warstwą oczywistości, kryją się rzeczy, których wcześniej mogliśmy nie dostrzec.
Servane Dècle: Teatr powinien stać po stronie osób, które starają się budować sprawiedliwe społeczeństwo. Co według mnie oznacza również koniec patriarchatu. Rola teatru nie może jednak zostać sprowadzona do wydawania moralnych sądów.
Każdy, kto był na naszym wydarzeniu, mówił, że dowiedział się czegoś nowego. Zdarza się, że niektórzy myślą o tej całej sprawie długo po opuszczeniu teatru. Przypuszczam, że to dlatego, że ma ona w sobie bardzo dużo z „tu i teraz”. Kwestionuje relacje międzyludzkie, rodzinne, problematyzuje, a może nawet aktualizuje problem gwałtu. Wielu dziennikarzy, pisząc o sprawie Pelicot, używało słowa „Marécage”, „bagno”. Zdarzało się, że pisali wprost o swojej bezradności wobec tego wszystkiego, mając na myśli zarówno poczucie, że wszystko dzieje się szybko, jak i rozciągnięte na ponad trzy miesiące postępowanie sądowe. My staraliśmy się pokazać je w sposób zrozumiały, sprawić, żeby każdy widz mógł wyciągnąć własne wnioski.
MM: Po której stronie powinien stać teatr?
SD: Po stronie osób, które starają się budować sprawiedliwe społeczeństwo. Co według mnie oznacza również koniec patriarchatu, nie mam co do tego wątpliwości. Rola teatru nie może jednak zostać sprowadzona do wydawania moralnych sądów ani tworzenia statementów. To nie jest ciekawa droga, myślę, że teatr ma o wiele więcej do zaoferowania. Może na przykład pomóc nam zrozumieć głębiej, kim jesteśmy, jaką tworzymy wspólnotę w danym momencie. Istotne jest nie dawanie odpowiedzi, ale stawianie właściwych pytań.