Zapuszkowani

Paprykarz szczeciński to kolejny spektakl, którego najważniejszym tematem jest polski teatr i którego koncepcja ten teatr przypomina – jest w nim sporo zapożyczeń i cytatów, popularne motywy powracają jak bumerang, markuje się społeczną troskę i dorzuca element niesamowitości. I choć Paprykarz… jest całkiem smaczny, nie jest szczególnie pożywny.
Zrealizowany w Teatrze Współczesnym w Szczecinie spektakl w reżyserii Marcina Libera jest jak produkt, do którego nawiązuje tytułem. Paprykarz szczeciński wymyślony został w 1967 roku w zakładach Gryf, gdzie poszukiwano sposobu na wykorzystanie skrawków mięsa będących efektem ubocznym masowego przetwórstwa ryb. Jakość paprykarza pogarszała się wraz z coraz powszechniejszym niedoborem zaopatrzenia, a w opatrzonych charakterystyczną etykietą puszkach, sprzedawanych wówczas w całej Polsce, można było znaleźć już nie tylko rybie mięso, ryż, warzywa i paprykę, ale też – niezbyt apetyczne – rybie odpady: ości, łuski, zmielone głowy czy płetwy. W opartym na tekście Michała Kmiecika Paprykarzu szczecińskim, podobnie jak w konserwach, które w latach dziewięćdziesiątych, niezależnie od nazwy, produkowane były już poza Szczecinem, znaleźć można wiele różnorodnych, nie zawsze przystających do siebie składników – poszatkowanych, wymieszanych oraz przyprawionych atrakcyjną oprawą muzyczną, dowcipem, choreografią, pikantną bezpośredniością i szczyptą celnych aluzji.
Przeplatające się, powracające raz po raz postacie i motywy, piosenki w różnych stylach, niepowiązane z resztą scen skecze i gierki słowne wykorzystują odmienne konwencje, prowadząc kilka przeplatających się wątków tworzących szczątkowe fabuły. Szczeciński Paprykarz… to kolejny współczesny spektakl, którego najważniejszym tematem jest polski teatr i którego koncepcja ten teatr przypomina – jest w nim sporo zapożyczeń i cytatów, popularne motywy powracają jak bumerang, markuje się społeczną troskę, dorzuca element niesamowitości, a atmosferę podbija klimatyczną melodią z Twin Peaks. Jednak, inaczej niż w większości przedstawień, dzieje się tu dużo, kolejne sceny następują po sobie w szybkim tempie, a czytelna ironia, która przydaje ostrości teatralnej potrawie, nie słabnie nawet na chwilę. Spektakl Libera i Kmiecika może bawić każdego, niezależnie od tego, czy rozpoznaje się środowiskowe aluzje i nawiązania. Jednak Paprykarz szczeciński, choć całkiem smaczny, nie jest szczególnie pożywny.
W pierwszej scenie owinięty kocem dramaturg (Wojciech Sandach) uderza w klawiaturę laptopa, planując akcję, która właśnie rozgrywa się przed publicznością. Stara się uważnie dobierać słowa, dlatego określenie postaci w jednym ze zdań – „niespiesznie (gdzie miałby się spieszyć?) na proscenium wchodzi chłop” – które można by uznać za nawiązanie do nurtu chłopskiego w polskim teatrze, zastępuje słowem „mężczyzna”, po czym dopełnia je jeszcze bardziej ogólnym: „człowiek”. Konrad Beta tańczy, podskakuje, patrzy, dziwi się i pokazuje, że jest mu dobrze, jakby był uczestnikiem zabawy w kalambury albo aktorem w improwizowanym kabarecie. Mogłoby się wydawać, że to zwyczajna prezentacja bohatera uchwycona w metateatralną ramę. Jednak Beta oraz – jak zaraz się okaże – dziesięcioro innych osób z zespołu Teatru Współczesnego, które również grają w tym spektaklu, mają na sobie kostiumy upodabniające ich postaci do puszek paprykarza. Z czasem, kiedy odpadać z nich będą wieczka, okaże się, że niektóre są pełne, a inne – puste. Podobnie jest z pomysłami, które przychodzą do głowy sprawcy tego zamieszania: sceniczne alter ego Kmiecika projektuje nie zawsze dopasowaną mozaikę ludzkich radości i dramatów doświadczanych w przedstawieniu przez jedenaścioro konserw. Fragmentaryczną, rwaną opowieścią rządzi oniryczna logika absurdu. Nie wiadomo, czy śledzony przez publiczność sen to projekcja człowieka, który uderzył się w głowę i zdaje mu się, że jest paprykarzem, czy sen paprykarza, który we własnej wizji stał się człowiekiem.
W scenach, których kolejność zdaje się nie mieć większego znaczenia, puszki paprykarza, które uczestniczyły w wypadku samochodowym, czują do siebie gwałtowny pociąg erotyczny i zakochują się, czekając na karetkę. Kierowca ambulansu przysypia za kierownicą, śniąc o meczu Pogoni Paprykarz z Arką Paprykarz. Para konserw uprawia beznamiętny, mechaniczny seks, po którym kurtuazyjnie dziękuje sobie nawzajem. Puszka paprykarza rodzi puszkę pasztetu podlaskiego, ale jej mąż (Maciej Litkowski) – paprykarz – potrzebuje chwili, żeby zdać sobie sprawę, że to nie jego dziecko. Paprykarz Sylwester (Adam Kuzycz-Berezowski) czeka na gości w dniu swoich urodzin i imienin, które – niczym kumulacja w totka – wypadły w przeddzień Nowego Roku. Nikt nie przychodzi. Starszy paprykarz (Arkadiusz Buszko) przynosi do serwisu telefon. Kiedy okazuje się, że urządzenie działa, wzrusza widzów pytaniem, dlaczego w takim razie nie dzwonią do niego dzieci. Takich wątków jest sporo, a pewnie mogłoby być ich jeszcze więcej. Pomyśleć można wszystko, nie troszcząc się o to, czy gdzieś to doprowadzi, ani nie planując zakończenia. Może, jak w twórczości patronującego temu scenariuszowi, pojawiającego się na scenie Davida Paprykalyncha (Konrad Pawicki), nic nie jest takie, jakim się wydaje?

Kmiecik podjął znaną w literaturze, teatrze i filmie grę w autotematyzm. Tworząc postać dramaturga, który przeskakuje z pomysłu na pomysł, starając się ukazać przejmujące ludzkie dramaty w dającym namiastkę bezpiecznego dystansu cudzysłowie, skupił się na – dobrze rozpoznanym i dziś już trochę zgranym – temacie kryzysu twórczego. Atutami jego tekstu są głównie lekkość, dowcip i – tyleż kąśliwe, co celne – komentarze odnoszące się do praktyki polskiego teatru. Wspomina na przykład, że odkąd w czasie pandemii teatr poszedł na terapię, aktorzy wywlekają w spektaklach traumy swoich postaci, albo – co jeszcze gorsze – własne. Dosadnie stwierdza, że nie ma nic gorszego niż śpiewający aktorzy. Zgryźliwie odnosi się do – znanych nie tylko w Szczecinie – różnic pomiędzy tutejszym Teatrem Polskim i Współczesnym. Nie przemilcza też decyzji Jakuba Skrzywanka, który – niedługo po deklaracji, że chce skupić się na pracy w Szczecinie – przeniósł się do Krakowa.
Po Paprykarzu szczecińskim zostaje pusta puszka, która zmienia się w sprytną pułapkę na widzów. Realizatorzy, nawiązując do dość powszechnej praktyki polskiego teatru, w którym mówi się dużo, ale rzadko coś nowego, stworzyli przedstawienie o sobie: o tym, że mogą wszystko, ale czasem brakuje im pomysłów. Marcin Liber przekuł to na swoją korzyść, kolejny raz udowadniając, że mistrzowsko radzi sobie z konwencją teatru rozrywkowego. Współpraca z Marcinem Macukiem, który skomponował świetne melodie do błyskotliwych tekstów piosenek napisanych przez Kmiecika, nadała przedstawieniu musicalowy sznyt. Przyznaję bez wstydu: śmiałem się, podrygiwałem do rytmu wpadających w ucho melodii i bawiło mnie wiele tekstów – najbardziej chyba hip-hopowa jazda po polskich raperach. A potem zostałem z niczym, jeśli nie liczyć nauki, że teatrem – a więc i życiem? – rządzi przypadek. Kiedy na podstawowe pytanie stawiane zwykle przez widzów odpowiedziano ze sceny, zanim zdążyłem je pomyśleć – potwierdzając: „Podobało się!” – poczułem się zapuszkowany. Wesołe towarzystwo Libera, Kmiecika, Macuka i szczecińskiego zespołu uśpiło moją czujność i przerobiło mnie na paprykarz. Nie wiem tylko po co.