Szczególny rodzaj ciszy

Szczególny rodzaj ciszy
Przebłyski, reż. Agata Duda-Gracz / fot. Grażyna Gudejko
Miałam wrażenie, że jej aktorstwo przynależy do jakiejś religii, do jakiegoś wyznania sztuki aktorskiej. Miała w sobie coś z kapłanki – Jadwigę Jankowską-Cieślak wspomina Joanna Szczepkowska.

Jadwiga. Cały problem pisania o niej polega na tym, że nie lubiła, żeby ją opisywać. Zresztą kto wie? Może tak ją widzieliśmy, bo była osobna, milcząca i inna od wszystkich. W gruncie rzeczy pewnie jednak, jak każdy prawdziwy artysta, chciałaby jakiejś legendy, choć w jej przypadku raczej legendy o rolach. Żyjemy jednak w takich czasach, kiedy pytanie, jaki był artysta, góruje nad pytaniem, co stworzył. Być może wynika to z bardziej krytycznego spojrzenia na ludzi sztuki i potrzeby oceny dzieła z perspektywy tego, jaki twórca był wobec innych. Stąd w pierwszych publicznych rozmowach w radio, na spotkaniu w Teatrze Dramatycznym, a nawet na pogrzebie Jadwigi, wspomnienia dotyczyły jej osoby, klimatu, jaki tworzyła, jej upodobań i cech charakteru. Co ciekawe, wszyscy właściwie widzieliśmy ją podobnie.

Ktoś z pozoru osobny, odizolowany na własną prośbę. Zwykle zaczytana w jakiejś książce, która ją odgradzała od rozchichotanego teatralnego zaplecza, a jednak w warunkach, które wydawały się jej sprzyjające, otwarta, roześmiana, tym swoistym śmiechem jakby z głębi, choć często bezgłośnym.

Zobaczyłam ją pierwszy raz na schodach w warszawskiej PWST. Była zamyślona, skupiona, wpatrzona w czubki swoich butów. I już był w niej jakiś szczególny rodzaj ciszy. Ta cisza ją też otaczała, jak coś w rodzaju aury. Dla nas wydawała się całkiem niedostępna. Ach, porozmawiać, zamienić choć kilka słów z Jadwigą! Była studentką czwartego, dyplomowego roku szkoły teatralnej i pracowali nad Matką Witkacego w reżyserii Jerzego Jarockiego. Co to był za rocznik! Jadwiga Jankowska, Joanna Żółkowska, Ewa Dałkowska, Marek Kondrat, Jerzy Radziwiłowicz… Ten rok był legendarny nie tylko dlatego, że skupiał tak wiele talentów. Mieli za sobą szczególną przygodę. Starszy rocznik reżyserii namówił ich do opuszczenia szkoły i zaangażowania się w nowo powstały teatr w Puławach. Tam miało powstać coś w rodzaju laboratorium sztuki, poszukiwanie nowej formy, niezależnej od przewidywalnego centrum. Rzeczywiście część z nich opuściła uczelnię, a wśród nich była Jadwiga. Myślę, że szła, wierząc jak inni w sens głębokiej pracy nad sztuką aktorstwa, technikami, jakich uczelnia nie znała. Ten ich wyjazd był legendarny, tak samo zresztą jak powrót i rozczarowanie pustką życia bohemy.

Liczba talentów na tym roku skłoniła Jarockiego do zrobienia z nimi Matki. Tytułową rolę grała Jadwiga, a jej syna Radziwiłowicz. Chodziliśmy na każdy spektakl, próbując wcisnąć się w zawsze pełną widownię. Jadwiga grała prosto, a jednocześnie abstrakcyjnie, już sama jej sylwetka była uosobieniem witkacowskiego stylu, była świadoma, jak dojrzała aktorka. Jej głos był też szczególnym instrumentem. Czasem łagodny, kameralny, zamieniał się w krzyk wydobywany jakby z głębi, z jakąś pierwotną siłą. To zabrzmi być może egzaltowanie, ale oglądając ją wtedy, miałam wrażenie, że jej aktorstwo przynależy do jakiejś religii, do jakiegoś wyznania sztuki aktorskiej. Być może sprawiła to jej aura, jej siermiężne sukienki i bose stopy, ale miała w sobie coś z kapłanki. Jerzy Jarocki rozrzucił na scenę wełniane nitki, a Jadwiga jako matka obsesyjnie szydełkowała. I to szydełkowanie zostało jej do końca życia. Kiedy żegnaliśmy Jadwigę na cmentarzu w Józefowie, Agata Buzek pod koniec pięknego przemówienia rozdała wszystkim po pęczku wełnianych nitek.

Kiedyś zobaczyłam ją w telewizyjnym monodramie opartym na pamiętniku kobiety z obozu śmierci. Było to tak znakomite, że kiedy zobaczyłam ją prywatnie, podeszłam z wyrazami zachwytu. I wtedy powiedziała: „Nie komentujmy swoich ról”.

Odeszłam zawstydzona, a jednocześnie utwierdzona w przekonaniu, że należy do wyznania o ścisłych regułach. Debiutowała w Teatrze Dramatycznym jako Elektra w sztuce Jeana Giraudoux w reżyserii Kazimierza Dejmka. Byłam na tej premierze, jak inni zachwycona jej aktorstwem – innym od wszystkiego, co było dotąd, a jednocześnie czerpanym z wiedzy o tej sztuce, z dyscypliny wewnętrznej i pokory wobec uwag reżysera. Cicha, skromna w wyrazie, wybuchała nagle krzykiem buntu, było w tym coś pierwotnego, jak pierwszy krzyk kobiety. To moje bardzo osobiste wrażenie, nie wiem, czy podobne miała publiczność, ale ten debiut przyjęto owacyjnie, na stojąco, gorącymi, szczerymi brawami. Potem poszłam za kulisy, na popremierowy bankiet. Tam atmosfera jak po wielkim sukcesie, tłum, zachwyty debiutem, wino. A w kącie, zupełnie sama, siedziała Jadwiga, bohaterka wieczoru.

Potem miałam okazję grać z nią na scenie Dramatycznego w sztuce Siostry Pera Olova Enquista. Sztukę reżyserował Piotr Cieślak, mąż Jadwigi. Najwyraźniej wiedział, jak dojrzewają role, które grała. Pozwalał iść drogą lekkiego szkicu, nieśmiałych prób, cierpliwego szukania prawdy. Dobrze pamiętam ten dzień, kiedy jej monolog rozkwitł nagle, niespodziewaną, odważną interpretacją. Dobrze pamiętam, jak Piotr podszedł i tylko lekko dotknął jej ramienia. Cicha akceptacja, komplementy bez słów.

Zobaczyłam ją w Wymazywaniu Krystiana Lupy. Był to ostatni spektakl z jej udziałem, bo zrezygnowała ze wszystkich ról w Teatrze Dramatycznym, kiedy jej mąż musiał odejść ze stanowiska dyrektora tej sceny. Krystian Lupa zaproponował mi wtedy zastępstwo. Zadzwoniłam do niej oczywiście z pytaniem, czy zgadza się na mój udział, potem poszłam obejrzeć spektakl. Jadwiga siedziała na scenie z jedną ręką opartą o framugę otwartego okna, lekko tym oknem ruszając. I było w wyrazie jej sylwetki coś takiego, że chciałoby się zatrzymać ją w fotografii albo w obrazie. Siła samotności. Świadoma forma, a jednocześnie organiczna prawda.

Kiedy nadeszła pandemia, zaczęłyśmy porozumiewać się na facebookowym Messengerze. Krótkie pytania: „Jak się masz?”, sprawozdania z dnia. I nagle napisała, że chce, a nawet musi poczytać sobie Alchemię słowa mojego dziadka Jana Parandowskiego. Chciała ode mnie pożyczyć tę książkę, pewna, że ją mam. Umówiłyśmy się na mojej ulicy. Nigdy nie zapomnę, jak stała tam, krucha, drobna, w maseczce ochronnej, w szarym płaszczu, jakby chciała być podobna do innych przechodniów. Jednak nie była podobna. Bo kto w dramacie pandemii odczuwa nieodpartą potrzebę przeczytania Alchemii słowa? Tylko ktoś o wyjątkowo bogatej duszy. I to emanowało z Jadwigi, niezależnie od tego, jak bardzo chciała być niezauważalna.

Za mało grała. Zbyt mało było reżyserów, którzy chcieli czerpać z jej talentu. Za mało widzów miało okazję się przekonać, czym występ aktorski różni się od aktorskiej sztuki. Koniecznie, póki są jeszcze świadkowie jej ról, trzeba napisać studium sztuki aktorskiej Jadwigi Jankowskiej-Cieślak. Poważną pracę, nie obliczoną na masową sprzedaż.

Joanna Szczepkowska

Aktorka i pisarka. Laureatka licznych nagród (m.in. im. Aleksandra Zelwerowicza i Konstantego Puzyny).