Czary, zło i miłość

Wicked to jeden z najdłużej granych musicali na Broadwayu i West Endzie. Duża w tym zasługa znakomitych piosenek Stephena Schwartza. W polskiej realizacji w warszawskim Teatrze Roma o widowiskowość jednak trudno.
Powieść Wicked. Życie i czasy Złej Czarownicy z Zachodu Gregory’ego Maguire’a osadzona jest na fundamentach Czarnoksiężnika z Krainy Oz Lymana Franka Bauma z 1900 roku, będąc jednocześnie jego prequelem. Maguire wydał swoją książkę w 1995 roku i poruszył w niej szereg ważnych tematów publicznego dyskursu, takich jak granice władzy, równouprawnienie, ekologia czy prawa zwierząt. Ale cała filozoficzno-społeczna warstwa powieści, a także jej erotyzm i mrok wyparowały z wersji scenicznej. Bohaterkami musicalu są dwie czarownice – Elfaba (w wersji warszawskiej Natalia Krakowiak) i Galinda (Anna Federowicz), które poznają się na uniwersytecie Sziz. Tam rodzą się pierwsze miłości, konflikty i przyjaźnie. Magiczne moce dziewczyn budzą zainteresowanie wykładowców i władającego Oz Czarodzieja. Winnie Holzman, autorka libretta, uprościła bieg wydarzeń, dbając przy tym o dostępność dla szerokiej widowni. O ile powieść Maguire’a trudno uznać za propozycję dla dzieci, o tyle z teatralną inscenizacją nie ma takiego problemu.
Wicked to jeden z najdłużej granych musicali na Broadwayu (premiera w 2003 roku) i West Endzie (2006). Duża w tym zasługa znakomitych piosenek Stephena Schwartza. Krytyka i gremium przyznające Tony Awards doceniły jednak przede wszystkim stronę wizualną, w tym kostiumy i scenografię oraz kreacje aktorskie. Mimo braku najważniejszych nagród Wicked przywróciło po latach musicalowego marazmu wyczekiwany rozmach, który zazwyczaj gwarantuje niemal stuprocentową frekwencję.
W polskiej realizacji w warszawskim Teatrze Roma o widowiskowość trudno. Spory niedosyt pozostawia również reżyseria Wojciecha Kępczyńskiego, momentami podkreślająca powierzchowność tekstu. Rozczarowują pozbawione fantazji kostiumy Martyny Kander, z kolei scenografia Mariusza Napierały wydaje się jedynie dodatkiem do futurystycznych projekcji. Jej minimalizm ogranicza możliwości kreowania magicznego świata. Niemal pustą w wielu momentach scenę stara się wypełnić choreografią Agnieszka Brańska, ale rzadko kiedy taniec i ruch stają się istotnym elementem realizacji. Brańska jest również jedną z trzech osób wspomagających Kępczyńskiego, obok Ewy Konstancji Bułhak (współpraca) i Sebastiana Gonciarza (drugi reżyser). Nad Wicked pracowało więc aż czworo reżyserów i być może w tym widzieć należy źródło słabości tej inscenizacji.
Poza kilkoma postaciami to spektakl, w którym o czarach się mówi i śpiewa (dobrze brzmi muzyka Schwartza w wykonaniu orkiestry Romy), ale trudno je dostrzec. Ofiarą tego padł m.in. Marcin Franc. Jego Fijero w jednej ze scen stwierdza: „Jestem dogłębnie płytkim i autentycznie egocentrycznym księciuniem”, ale ani przez moment nie wybrzmiewa jego młodzieńcza głupota. Niewidoczna jest też przemiana z uprzywilejowanego arystokraty w dojrzałego mężczyznę. Poza wokalnymi umiejętnościami, które jak zawsze u Franca są bez zarzutu, aktor nie wykorzystuje szansy na zbudowanie złożonej, wyrazistej postaci.

Sceniczna adaptacja to przede wszystkim opowieść o kobietach. Dwie naznaczone innością bohaterki – zielona Elfaba i blond piękność Galinda – zmagają się z uprzedzeniami i muszą udowodnić światu swoją wartość. W warszawskiej realizacji aktorki nadały bohaterkom wyraźny rys – Elfaba jest zgodnie z pierwowzorem lekko zgarbiona, z kolei Galinda, jak przystało na nastolatkę z bogatego i uprzywilejowanego domu, czaruje w różowych kreacjach. Rozpieszczona, częściej patrzy na uczelnianą społeczność z wyższością niż szczerym uśmiechem. Mimo mocnych zewnętrznych atrybutów Federowicz nie przerysowała swojej postaci, udanie balansując między nadmierną słodyczą a budzącą się sprawczością. U Krakowiak charakterystyczna ciemna barwa głosu dopełnia złożoność Elfaby, uwypuklając jej tajemnice i strach przed odrzuceniem. Obie aktorki zachwycają znakomitym przygotowaniem wokalnym, a najsłynniejsza piosenka musicalu Kpić z grawitacji (Defying Gravity) w ich wykonaniu brzmi równie dobrze jak na Broadwayu.
Od pierwszego spotkania na uczelni czarownice toczą ze sobą wojnę, ale szybko dociera do nich, że tylko w jedności siła. Ma to znaczenie zarówno w sferze towarzyskich relacji, jak i wielkiej polityce, w którą z racji swoich mocy zostają wciągnięte. Przed Elfabą i Galindą staje największe wyzwanie, czyli przeciwdziałanie nieograniczonej władzy Czarodzieja (Damian Aleksander). Jego bezwzględność i opanowane do perfekcji techniki manipulacji wystawiają bohaterów na próbę. Dyrektorka szkoły Madame Maskudna (dobra, niejednoznaczna kreacja Katarzyny Walczak) przyjmuje funkcję jego rzeczniczki prasowej, z kolei wykładające na uczelni zwierzęta tracą pozycje. Doktor Dillamond (Wojciech Dmochowski) śpiewa o przyjacielu smoku z innego uniwersytetu: „Zakaz milczenia dziś ma, no i stracił mowę w pół dnia”, a sam jako kozioł staje się ofiarą podobnej dyskryminacji. Na lekcji historii odkrywa złowieszczą groźbę zapisaną na tablicy: „Zwierzęta głosu nie mają”. Ten wątek rodzi skojarzenia ze współczesną cenzurą na amerykańskich uczelniach, czy niedawnymi działaniami na polskim gruncie w myśl tak zwanej dobrej zmiany. Określenie to, podobnie jak „zielony ład”, zostało sprawnie wkomponowane w bardzo dobre tłumaczenie Michała Wojnarowskiego.