Girls to the front

Spektakle o sprawach lesbijskich i queerowych realizowane przez kobiety niehetero są w polskim teatrze fenomenem zupełnie świeżym. Dlaczego tak długo musiałyśmy czekać?
Nieustraszoną miłość Eve Adams otwiera scena autoteatralna – osoby aktorskie po kolei tłumaczą, dlaczego nie mogą zagrać tytułowej bohaterki: „Bo jestem mężczyzną, który dopiero co wziął ślub”, „Bo nie lubię presji i konieczności wypowiadania się w każdej sprawie politycznej”, „Bo tego nie czuję”. Skąd te problemy? Stąd, że bohaterka spektaklu Olgi Ciężkowskiej (Narodowy Stary Teatr w Krakowie, premiera 14 grudnia 2024) to lesbijka.
Zadanie podejmuje w końcu Małgorzata Gałkowska. Przez kolejne dwie godziny aktorka opowiada o zapomnianej w Polsce postaci, która zasługuje na status ikony, nie tylko kultury lesbijskiej. Chawa Złoczewer, urodzona w Mławie w żydowskiej rodzinie pod koniec lat dziewięćdziesiątych XIX wieku, w wieku dziewiętnastu lat emigruje do Nowego Jorku. Tam zmienia imię na Eve, początkowo przedstawia się jako Eve Kotchever, później Eve Adams. Zafascynowana ruchami obywatelskimi i myślą marksistowską sama rozpoczyna działalność aktywistyczną. Zakłada lesbijskie lokale pod przykrywką herbaciarni, pisze powieść homoerotyczną Lesbian Love. Czasy osobistego szczęścia nie trwają długo. Zostaje ukarana za obsceniczne zachowanie i zakłócanie porządku publicznego oraz wydalona ze Stanów Zjednoczonych do Europy. Aż do śmierci w hitlerowskim obozie koncentracyjnym mierzy się z ubóstwem i życiowymi niepowodzeniami.
Niestety wywrotowy potencjał skryty w bogatym życiorysie Eve Adams nie został wykorzystany przez autorki przedstawienia. Sięgają one po dobrze znane środki. Herstorię opowiadają za pomocą wyświetlanych plansz z opisanymi lakonicznie fragmentami biograficznymi, inscenizują scenki w herbaciarni, rekonstruują proces sądowy, który zmusił aktywistkę do wyjazdu z USA. Spektakl zamyka zarejestrowana na wideo podróż do Paryża, gdzie w XVIII dzielnicy mieści się ulica i szkoła imienia Evy Kotchever.
Jeśli to teatr lesbijski, to bardzo tradycyjny. Ale może warto docenić, że podobne próby podejmowane są w końcu w głównym nurcie. Przez lata polski teatr miał wyraźny problem z tematyką lesbijską. Co w zasadzie powinno dziwić.
Podobno polski teatr to miejsce, w którym mniejszości mają się dobrze – przynajmniej w naszych lewicowo-liberalnych bańkach artystycznych. W teatrach, do których chodzimy i które tworzymy, chętnie podejmujemy tematy tożsamościowe. Rozmawiamy o orientacji, seksualności, pochodzeniu. Piętnujemy rasizm, ableizm, homofobię, transfobię i wszelakie akty nienawiści. Mimo to jest wiele grup, które zajmują w polskim teatrze miejsce marginalne; które nie cieszą się liczną reprezentacją. Na przykład lesbijki.

Są we mnie dwa wilki – jeden marzy o rzeczywistości, w której to, czy jesteś homo, czy hetero, nie ma znaczenia i nie trzeba tego poddawać dyskursywizacji; drugi natomiast czuje ogromną potrzebę pracy na archiwach, odkopywania, badania i opisywania naszych zapomnianych lesbijskich przodkiń, tworzenia polskiej historii lesbiaństwa i figury lesbijskiej, ukazywania odrębności tożsamości lesbijskiej wśród innych nieheteronormatywnych biografii. Zdaje się, że nie da się ujarzmić pierwszego wilka bez zaprzyjaźnienia się z tym drugim.
Lesbijki? Raczej nie w teatrze
Reprezentacja lesbijek w polskim teatrze instytucjonalnym na tle innych dziedzin artystycznych (w których również nie jest kolorowo) wypada naprawdę marnie. Uściślę: używam terminu „lesbijka” do określenia nie tylko kobiet homoseksualnych, ale także biseksualnych i queerowych. Odpowiedni byłby zwrot, który nie ma swojego polskiego odpowiednika w słowniku LGBTQ+, czyli „woman loving woman”.
Twórczość lesbijska czy silne wątki lesbijskie pojawiają się w kinie i serialach – weźmy kultowy projekt Nataszy Parzymies Kontrola, który z robionego na zaliczenie w szkole filmowej erotyku udostępnionego na YouTube (gdy to piszę, wideo ma dwadzieścia dziewięć milionów wyświetleń) przeobraził się w kilkusezonowy serial upubliczniony na platformie streamingowej dzięki międzynarodowemu ruchowi fanowskiemu. Można wymienić tu też minimalistyczne kino erotyczne Urszuli Antoniak.
Interesująco i różnorodnie dzieje się szczególnie w literaturze – przywołać można autofikcje Renaty Lis i Doroty Kotas, utwory Izabeli Morskiej i Ingi Iwasiów, zin „Girls and Queers to the Front”. Równie barwnie dzieje się w sztukach wizualnych – warto zwrócić uwagę na monumentalny projekt cyfrowo-wystawienniczo-fotograficzny Katarzyny Szenajch i Aleksandry Kamińskiej „100LESB.COM” czy działania Liliany Zeic w przestrzeni miejskiej. Artystki wykonują pracę u podstaw – przypominając nieheteronormatywne biografie naszych przodkiń i celebrując widoczność współczesnych lesbijek w przestrzeni publicznej.
Nawet w teatrach mieszczańskich znajdziemy już przedstawienia odczarowujące tabu kobiecej seksualności. Niestraszne nam perwersyjne i waniliowe fantazje, laktacja, klimakterium czy kobiecy wytrysk. Skąd zatem wciąż zauważalna na naszych scenach nieobecność lesbijek?
Zastanawiam się, skąd niechęć polskiego teatru do dołączenia do tej solidarnościowej misji. Nie może on zasłaniać się kwestiami reprezentacji i pozycji, z której zabiera się głos. Przecież heteroseksualne reżyserki wystawiają teksty o gejach doświadczających przemocy fizycznej i psychicznej (patrz: Anna Smolar), a mężczyźni-reżyserzy z Polski opowiadają o losach osób uchodźczych na granicy polsko-białoruskiej (Michał Zadara). Zgadzamy się na wypowiadanie się w czyimś imieniu, kiedy mamy pewność, że osoby artystyczne kierują się pobudkami altruistycznymi czy po prostu empatią. Kiedy wierzymy, że są prawdziwymi sojusznikami i sojuszniczkami. Nie wydaje mi się też, że należy szukać powodu w mizoginii – już nawet w repertuarach teatrów mieszczańskich (na przykład warszawski Teatr Komedia) znajdziemy przedstawienia odczarowujące tabu kobiecej seksualności. Niestraszne nam perwersyjne i waniliowe fantazje, laktacja, klimakterium i kobiecy wytrysk. Prześledźmy teatralne losy lesbijek w ostatnich dwudziestu pięciu latach, by znaleźć powód wciąż ubogiej obecności tematyki lesbijskiej na naszych scenach.
Początki, czyli lesbijskość w męskiej soczewce
Pierwsze w XXI wieku polskie spektakle o lesbijkach były pisane i reżyserowane przez mężczyzn. W 2001 roku w Teatrze Telewizji Łukasz Barczyk reżyseruje dwie jednoaktówki Ingmara Villqista (to pseudonim Jarosława Świerszcza) z cyklu Beztlenowce. Pierwszy dramat o tym samym tytule opowiada o relacji gejowskiej, drugi – Kostka smalcu z bakaliami (będący debiutem Villqista) – o relacji lesbijskiej.
Ciężko uwierzyć, że ten homofobiczny z dzisiejszej perspektywy dramat był postrzegany ówcześnie jako queerowy tekst kultury, wart wystawienia i krytycznego odczytania. Już sam tytuł budzi wstręt, sugerując, że kobiecy akt homoerotyczny jest społecznie nieakceptowalny. Dramat opowiada o burzliwym, trwającym kilkanaście lat romansie dwóch kobiet – bezimiennych postaci, które poznały się w liceum. Pierwsza była wtedy niepełnoletnią uczennicą, Druga – starszą od niej o dziesięć lat bibliotekarką. Ta bardziej dojrzała pokazuje i wyjaśnia młodszej świat, otwierając ją na literaturę oraz spełniając jej podstawowe potrzeby bycia wysłuchaną, zrozumianą i kochaną. Młodsza (niepogodzona ze swoją seksualnością albo po prostu biseksualna) decyduje się na wybór konserwatywnego modelu życia – heteroseksualny związek, ślub i dziecko, równocześnie uczestnicząc w erotycznych schadzkach ze starszą bohaterką.
Pierwsze w XXI wieku polskie spektakle o lesbijkach były pisane i reżyserowane przez mężczyzn.
Pozwolę sobie na cytat z Villqista, by przybliżyć trącący myszką i wyjątkowo krindżowy język dramatu, mający – jak rozumiem – być głęboką analizą zinternalizowanej homofobii: „Wiesz, z czego jestem naprawdę dumna? Że nie stałam się w końcu obrzydliwą wywłoką z jednego z tych barów dla lesbijek w północnej dzielnicy. Myślisz, że jeszcze teraz nie znalazłabym chętnych dupek? Nie znalazłabym!? Wiem, jak doprowadzać do spazmów takie małe dziwki… I ty… ty też dobrze wiesz… Coś ty ze mną zrobiła! Coś ty zrobiła z moim życiem! Popatrz! Przyjrzyj się dobrze! (podnosi do góry dwa palce prawej ręki: wskazujący i serdeczny z bardzo krótko przyciętymi paznokciami) To jest mój świat! To jest moje cholerne życie!!!”.
Na koniec okazuje się, że młodsza bohaterka straciła sprawność ruchową i porusza się na wózku inwalidzkim. Czy to dlatego, że jej kochanka modliła się, by dziewczyna została ukarana za niewierność i ślub z mężczyzną? Mimo kłótni kobiety nadal kontynuują seksualną relację, a przed mężem Pierwszej udają przyjaciółki. Grooming, pedofilia, przemoc seksualna, stereotypy i schematy, motyw Lolity – a to raptem sześciostronicowy dramacik! Niestety estetyka Kostki smalcu z bakaliami nie odstaje od ówczesnego „zaangażowanego” dramatu społecznego, nieudolnie naśladującego styl nowych brutalistów. Dramat został wystawiony w Chorzowie (Teatr Kriket, 1998), Wrocławiu (Teatr Zakład Krawiecki, 2001), Szczecinie (Teatr Prim, 2007), Gdyni (Teatr Miejski im. Witolda Gombrowicza, 2010), Tychach (Teatr Mały, 2015) oraz w Katowicach (jako część Beztlenowców w Teatrze Śląskim w 2003 i w Teatrze Bez Sceny w 2022), można go przeczytać w „Dialogu” nr 11/2000.
Barczyk w inscenizacji telewizyjnej skupia się na erotycznym i intymnym wymiarze dramatu, łagodząc jego problematyczną wymowę. W rolę Pierwszej wciela się Maja Ostaszewska, w rolę Drugiej – Małgorzata Hajewska-Krzysztofik. Za kamerą staje operatorka Karina Kleszczewska. Reżyser przełamuje tabu kobiecej seksualności, rozpoczynając przedstawienie od sceny orgazmu. Spektakl nie stygmatyzuje bohaterek, nie wartościuje negatywnie lesbijskiego seksu i pożądania, uwagę kieruje raczej na niemożność wyzwolenia seksualnego w homofobicznym społeczeństwie i skazanie na życie w „heteronormatywnym więzieniu” – jak ujęła to Agnieszka Małgowska. Myślę, że warto docenić Barczyka za chęć podjęcia tematyki queerowej ponad dwadzieścia lat temu i nieprzyczynianie się do reprodukowania wizerunku lesbijki jako kobiety zdemoralizowanej i sfrustrowanej.
Co się zmieniło, co się nie zmieniło
Kilka lat później, w 2005 roku, w TR Warszawa premierę ma Cokolwiek się zdarzy, kocham cię autorstwa Przemysława Wojcieszka i w jego reżyserii. Główną osią fabuły jest lesbijski romans Magdy (Agnieszka Podsiadlik) i Sugar (Roma Gąsiorowska). Kobiety poznają się na zmywaku. Magda zostaje wcześniej wyrzucona z domu przez ojca (Lech Łotocki), który nie potrafi pogodzić się z jej orientacją. Dziewczyna wyjeżdża z rodzinnego Rawicza do Warszawy, gdzie haruje za pięć złotych za godzinę w smażalni kurczaków konkurującej z amerykańskim gigantem KFC. To tam pewnego dnia do pracy przychodzi Sugar, uczestniczka slamów poetyckich – postać zagubiona, niespełniona i sfrustrowana, mierząca się z chorobą alkoholową. Gdy Magda doświadcza molestowania seksualnego w klubie muzycznym, obydwie w dzikim akcie atakują napastnika, a następnie rzucają się sobie w objęcia i namiętnie całują. Ich uczucie rodzi się z chęci zemsty.
Bohaterki Wojcieszka – co nie zwiększa wiarygodności tekstu – po tygodniu zamieszkują razem w domu rodzinnym Sugar. Spokój zakłóca przyjazd z Iraku brata-żołnierza (Michał Czernecki/Krzysztof Czeczot), który nie akceptuje tożsamości siostry. Reaguje przemocą fizyczną i psychiczną, rzuca się w wir alkoholowy. Brat Sugar uosabia prawicowe lęki i wartości. „Co ty myślałeś? Że jak wyjedziesz na wojnę, to twoja siostra polubi chłopców?” – mówi do niego matka skłóconego rodzeństwa (Magdalena Kuta).
Cokolwiek się zdarzy, kocham cię uświadamia, że w polskim społeczeństwie i teatrze od dwudziestu lat nie zmieniło się praktycznie nic. Publiczność TR-u była tak samo tolerancyjna, jak jest dzisiaj. Możemy już wprawdzie organizować paradę równości, której w 2005 roku zakazał ówczesny prezydent Warszawy Lech Kaczyński, a która i tak się odbyła! Nadal nie zalegalizowaliśmy związków partnerskich. Homofobia wciąż pozostaje poważnym problemem, a młodzi mężczyźni jeszcze bardziej się radykalizują. Szczęśliwie do teatru zaprosiliśmy choreografki i choreografów. Widać, że zmianie uległa wrażliwość wizualna (kostiumy, scenografia); nieco mniej językowa i społeczna, co tłumaczy długie, dziesięcioletnie trwanie przedstawienia. Sukces i kultowy status spektakl zawdzięcza również wspaniałej muzyce, stworzonej i wykonywanej na żywo przez zespół Pustki.

/ fot. Magda Hueckel / Teatr polski w Poznaniu
Po problematycznym Villqiście i nawet niezłym Wojcieszku przez wiele lat w Polsce nie wystawia się niemal żadnych lesbijskich tekstów (czy tekstów o lesbijkach). Pojawiają się pojedyncze próby, jak Alicja ♥ Alicja w reżyserii Marii Seweryn w Och-Teatrze (2013) na podstawie tekstu Amy Conroy opowiadającego o relacji romantycznej dwóch młodych kobiet, tytułowych Alicji. Trend odwraca się około 2018 roku. Jolanta Janiczak i Wiktor Rubin w stulecie odzyskania niepodległości przypominają herstorię pisarki i działaczki politycznej Marii Konopnickiej. Spektakl O mężnym Pietrku i sierotce Marysi. Bajka dla dorosłych przywołuje bardzo ważną w życiu poetki romantyczną relację z Marią Dulębianką. Duet reżysersko-dramaturgiczny odtwarza z archiwaliów i kreuje z niedopowiedzeń nieoczywistą w kulturze polskiej wieszczkę – odsłaniając po kolei jej tożsamości: feministki, kochanki, matki, żony, osoby zaangażowanej w walkę narodowowyzwoleńczą. Na ustawionych w rzędach czarnych krzesłach przyczepione zostają arkusze papieru z nazwiskami naszych lesbijskich przodkiń, m.in. Zofii Sadowskiej, Narcyzy Żmichowskiej, Stefanii Weschlerowej. Przedstawienie odbywa się zatem wobec nieheteronormatywnych kobiet, które zapisały się na kartach polskiej historii. Konopnicka (Agnieszka Kwietniewska) wygłasza manifest kierowany do polityków. Domaga się stworzenia lesbijskiego archiwum imienia Marii Konopnickiej i Marii Dulębianki, zagranicznego stypendium literacko-artystycznego skierowanego do kobiet niehetero, medalu, nagrody pieniężnej przeznaczonej dla działaczki na rzecz osób queer oraz wznowienia prac nad ustawą o związkach partnerskich.
Wykrajanie przestrzeni
Fenomenem zupełnie świeżym w polskim teatrze są spektakle o sprawach lesbijskich i queerowych realizowane przez kobiety niehetero. Ważną reprezentantką nurtu staje się Olga Ciężkowska. Trzy lata temu na łamach „Teatru” w rozmowie z Agatą Tomasiewicz reżyserka zauważała: „[…] perspektywa gejowska jest dosyć dobrze reprezentowana, a widok oddanej na scenie relacji miłosnej i/lub seksualnej między mężczyznami już tak bardzo nie mierzi polskiego widza. Natomiast nie jestem pewna, czy rzecz ma się podobnie w przypadku relacji lesbijskich”. Ciężkowska mówiła o marginalizacji tematu seksualności kobiet, również w jej politycznym wymiarze, i deklarowała: „Dlatego jako kobieta niehetero mam zamiar przyczynić się do wykrajania dla nas tej scenicznej przestrzeni”.
Ciężkowska wyreżyserowała dwa spektakle quasi-dokumentalne w pełni poświęcone lesbom-bohaterkom; w innych przedstawieniach wplątywała lesbijskie akcenty. Przed Nieustraszoną miłością Eve Adams było przygotowane z udziałem grupy Teraz Poliż Lesbian Sunset, fantazja na temat prawdopodobnie pierwszego zjazdu polskich lesbijek, który odbył się w Mielnie w 1987 roku. Artystki korzystając z relacji dwóch uczestniczek wydarzenia – Alicji Kowalskiej i Agnieszki Łuczak – dokonały fikcyjnej rekonstrukcji nadmorskiego zgromadzenia. Przedstawienie akcentowało brak lesbijskich archiwaliów i artefaktów – trudno jest budować lesbijską historię Polski, mając do dyspozycji przestarzałe fora internetowe i ustne przekazy. Z drugiej strony brak archiwum pobudza kreatywność i pozwala napisać wiele potencjalnych scenariuszy tego, co wydarzyło się w polskim Lesbos, jak okrzyknęły Mielno autorki przedstawienia. Lesbian Sunset zwraca również uwagę na brak lesbijskich wzorców kulturowych i lesbijskich dzieł kultury, co zmuszało do działania po omacku i skazywało na liczne porażki kobiety urodzone w drugiej połowie XX wieku. Performerki tworzą bezpieczną przestrzeń, w której dzielą się opowieściami o platonicznych miłościach czy kraszowaniu nie tych osób, co trzeba: nauczycielek lub heteroseksualnych koleżanek, które wysyłają mylne sygnały. Muzyka aranżowana przez Magdę Dubrowską wzmacnia wspólnotowo-afektywne doświadczenie, wprowadzając publiczność w sielankowo-nostalgiczny klimat.

W Teatrze im. Stefana Żeromskiego w Kielcach Karolina Szczypek wystawiła z kolei książkę Olgi Górskiej Nie wszyscy pójdziemy do raju. To powieść łącząca elementy literatury drogi z konwencją coming-of-age. Główna bohaterka wraz z przyjaciółkami ląduje pośrodku niczego na skutek awarii samochodu, co skłania ją do sentymentalnego powrotu do czasów dzieciństwa i nastoletniości. Wspomina dorastanie w radomskiej posttransformacyjnej rzeczywistości, obfite w trudy i rozczarowania. Opowiada o relacjach z członkami rodziny, pierwszych miłościach i przyjaźniach, trudnych coming outach.
Szczypek wybiera inne strategie inscenizacyjne niż Ciężkowska. Sięga po fabularyzowaną historię przeplataną wątkami autoteatralnymi i improwizacjami aktorskimi. Decyduje się jednak na selekcję postaci. Ważna w książce Górskiej matka jest nieobecna, za to ojciec odgrywa kluczową rolę. Mężczyźni są przerysowani i groteskowi w ciele, ruchu i słowie. Ojciec, z zawodu grabarz (Oskar Jarzombek), z wybieloną twarzą zostaje wystylizowany na zombie. Z kolei brat (Kuba Golla) z blond peruką i różowymi rumieńcami przypomina lalkę Kena. Czy to zemsta Szczypek na męskich postaciach? Reżyserka postanawia również – ta deklaracja pada ze sceny – nie pokazywać pocałunku dwóch kobiet, zwracając uwagę na cały ciężar kulturowy, który niesie erotyczne zbliżenie między kobietami. Paradoksalnie błahy akt muśnięcia warg uruchamia dyskurs męskiego spojrzenia. To sprzeciw wobec fetyszyzacji i infantylizacji romantycznych relacji lesbijskich.
Karolina Szczypek w wywiadzie dla „Repliki” mówiła o podobieństwie własnych doświadczeń do fabuły Nie wszyscy pójdziemy do raju. Tak jak bohaterka książki, dorastała w małej miejscowości, w której katolicki kościół pełnił ważną funkcję i był miejscem interakcji społecznych, a także narodzin homoerotycznego pragnienia. „Chodziłam do kościoła, żeby oglądać dziewczyny i mieć taką władzę, jak ksiądz – też chciałam w taki sposób skupiać ich uwagę” – mówi Szczypek. Jej spektakl to wzruszająca opowieść o odnajdywaniu siebie i nauce akceptacji własnej nieheteronormatywności w prowincjonalnym miasteczku.
Nadzieja na mainstream
Polski teatr instytucjonalny poniósł haniebną porażkę. To niebywałe, druzgocące i piekielnie smutne, że dopiero kilka lat temu do tematu lesbijskości „dopuszczono” kobiety nieheteroseksualne. Kiedy w publicznych instytucjach milczano lub zajmowano się innymi odcieniami queeru, w niezależnych grupach wrzało. Ukłon kieruję w stronę partnerek scenicznych i życiowych – Agnieszki Małgowskiej i Moniki Rak. Performerki aktywnie działają w trzech kolektywach: Stowarzyszeniu Sistrum (którego celem jest wytwarzanie, animowanie, rozpowszechnianie i archiwizowanie kultury lesbijskiej), Damskim Tandemie Twórczym (projekty literackie, performatywne, analityczne, teatralne, archiwistyczne) oraz – last but not least – Kobiecym Zakładzie Pracy (artkolektyw produkujący spektakle i drag). Każda inicjatywa wynika z głębokiej potrzeby celebracji lesbijskiej tożsamości. Twórczynie przyglądają się kobiecym biografiom, rozmawiają o trudnej do zakwalifikowania i płynnej seksualności, o przynoszących czasem więcej szkody niż pożytku coming outach. Małgowska i Rak pracują w różnych konfiguracjach. Na przykład z warszawskim Queer Muzeum organizują LES*ŚRODY, cykliczne spotkania poświęcone historii polskich lesbijek. Artystki od ponad piętnastu lat realizują szlachetną misję, choć martwi mnie, że na barkach dwóch osób spoczywa tak dużo pracy i tak wielka archiwistyczna odpowiedzialność.
Kiedy w publicznych instytucjach o lesbijkach milczano lub zajmowano się innymi odcieniami queeru, w niezależnych grupach wrzało.
Lesbijski i kobiecy queer wydarzał się (i nadal wydarza) głównie na obrzeżach. To tam lesby, lesbijki, kobiety kochające kobiety i sojuszniczki cieszą się swobodą artystyczną, możliwością eksperymentowania i hackowania patriarchatu. Część z tych projektów migruje i zasila teatry instytucjonalne. W październiku pojawi się wyłoniony w open callu Festiwalu Łódź Wielu Kultur projekt Patrycji Kowańskiej Lezbianka, opowiadający o losach awangardowej grupy artystycznej Jung Jidysz. Z kolei 27 kwietnia podczas wieczoru performatywnego kuratorowanego przez Michała Borczucha w TR Warszawa odbył się pokaz Organza duetu badawczo-artystycznego Lesbi Pensjonari zajmującego się śledzeniem homoerotycznych pragnień w dziewiętnasto- i dwudziestowiecznej literaturze i odzyskiwaniem figury pensjonarki dla kultury lesbijskiej.
Niech będzie tego więcej.
Korzystałam z:
– Rozmowa o dramacie i spektaklu Teatru Telewizji. „Kostka smalcu z bakaliami” dramat Ingmara Villqista i spektakl Teatru TV Łukasza Barczyka. Od banalnej historii do egzystencjalnej lestorii, [rozmowa A. Małgowskiej i M. Rak], „AAAKulturalnik”; źródło: http://sistrum.org.pl/wp-content/uploads/2021/03/TLP_Kostka-smalcu-z-bakaliami_-Villqist_-%C5%81.-Barczyk.pdf.
– Chcę lesbę na Ministrę Kultury, [z K. Szczypek rozmawia M. Tarnowska], „Replika” nr 106/2023.
– Doświadczać i uczyć się zmiany, [z O. Ciężkowską rozmawia A. Tomasiewicz], „Teatr” nr 12/2022; źródło: https://teatr-pismo.pl/19590-doswiadczac-i-uczyc-sie-zmiany/.