Obcy akcent

Jest rok 2035, Europa pozbywa się „obcych”. Polska z entuzjazmem bierze udział w europejskim programie wywózek migrantów na Wschód. Białorusin Mikita Iłynczyk przygotował w Poznaniu spektakl o tym, o czym w polskim teatrze wciąż nie mówi się zbyt chętnie.
Pogrom w Złotych Tarasach. Dwadzieścioro młodych osób zostało zabitych za to, że nie były etnicznymi Polkami i Polakami. Trwa stan wyjątkowy, nieletni nie mogą opuszczać domów. „Faszystowska władza” – narzeka Wojtek (Paweł Siwiak), zmęczony czterdziestoparolatek, profesor-humanista. „Sam na nich głosowałeś” – odpowiada mu córka (Aleksandra Samelczak). Jeszcze nie wiedzą, że zaraz sami będą ukrywać imigrantkę – Jelizawietę (Alona Szostak).
Jest rok 2035, Europa pozbywa się „obcych”. Polska z entuzjazmem bierze udział w europejskim programie wywózek migrantów na Wschód. Trwa polowanie na osoby ze wschodnim – ukraińskim, białoruskim czy rosyjskim – akcentem. Skąd dokładnie jest kobieta, która chowa się w piwnicy Wojtka i jego żony – tego nie wiemy. Mikita Iłynczyk, reżyser i współautor (z Andrzejem Błażewiczem) Pigmaliona z Teatru Polskiego w Poznaniu, zamiast o Ukrainie czy Białorusi woli mówić o uogólnionym Wschodzie. Z tekstu sztuki wyłania się dość mętny obraz „obszaru postradzieckiego”, choć to sformułowanie akurat w tekście nie pada. Język, którym mówi migrantka, w didaskaliach opisany jest jako „rosyjski, ale z odmiennym akcentem”.
Akcenty będą grały ważną rolę w Pigmalionie – gdy największa grupa nie-Polaków wygląda tak samo jak Polacy, to właśnie sposób mówienia naznacza ofiary. Ukrywającą się w domu profesora Jelizawietę gra aktorka urodzona w rosyjskim Wołgogradzie, a z Polską i polskim teatrem związana od początku lat dziewięćdziesiątych. Rola Szostak to jeden z większych atutów poznańskiego przedstawienia. A płynna zmiana akcentu głównej bohaterki, która dokonuje się w trakcie Pigmaliona, to przecież nie tylko nawiązanie do sztuki George’a Bernarda Shawa o tym samym tytule, ale i powtórzenie językowej drogi samej artystki.
Największym zagrożeniem dla Jelizawiety okazuje się inny imigrant: dawny uczeń profesora, Wasyl (błyskotliwie gra go Alan Al-Murtatha) – świetnie zasymilowany „postsowiecki milioner” z polskim paszportem. Wasyl chodzi w arcypolskim kontuszu, polszczyzną mówi perfekcyjną jak sam profesor Miodek, a imigrantów nienawidzi niczym niejeden Polak na Wyspach Brytyjskich. Wasyl podejmuje grę z Jelizawietą i jej gospodarzami – jeśli za miesiąc kobieta będzie mówić po polsku jak on sam, załatwi jej sfabrykowany polski paszport.
I już, ustawiony zostaje dramaturgiczny punkt dojścia – zaczyna się odliczanie. Czy Wojtek nauczy Jelizawietę brzmieć jak polska Elżbieta, czy też nie nauczy? Czy przybyszkę ze Wschodu czeka deportacja, czy ujdzie ona uwagi nowych sąsiadów, policjanta Huberta (Piotr Kaźmierczak) i jego żony Agnieszki (Kornelia Trawkowska)?
Polityczność w stylu retro
Pigmalion to też rzecz o starzeniu się millenialsów i kolejna już wypowiedź o kresie marzeń o lepszym świecie, erze pokoju i praw człowieka, na których wychowało się pokolenie dorastające na przełomie wieków. Profesor Wojtek i Jelizawieta, oboje z rocznika 1991, pokoleniowe porozumienie znajdują w rozmowie o Harrym Potterze.
Mnie tymczasem spektakl Iłynczyka i Błażewicza przypomina trochę czasy antologii Pokolenie porno i inne niesmaczne utwory teatralne pod redakcją Romana Pawłowskiego (2003), którą zaczytywałem się jako zafascynowany teatrem licealista. Bo forma Pigmaliona jest przecież – użyjmy tego też już nie najświeższego określenia – nieco oldskulowa. Ale z drugiej strony – przecież to wtedy właśnie zbliżały się heroiczne lata polskiego teatru politycznego, który budził emocje i potrafił kogoś oburzyć tym, co mówi się ze sceny.
Zresztą retro jest dziś w cenie. Na polskich scenach panuje tęsknota za klasycznie rozumianymi postaciami, psychologią czy fabułą – które co prawda nigdzie sobie z teatru nie poszły, ale teatr i tak wciąż deklaruje ich brak. Mamy więc tu dość literacki dramat przedstawiający kryzys mieszczańskiej rodziny z klasy średnio-wyższej, ze zbuntowaną przeciw liberalno-lewicowym rodzicom nastolatką ogarniętą nacjonalistyczną ideologią, z rozpadem znudzonej sobą pary małżeńskiej i rysującą się w tle zdradą. Iłynczyk i Błażewicz potrafią ten schemat przełamać, a finałowa kolacja, budowane wokół niej napięcie i zwroty akcji w trakcie – to przykład działania naprawdę dobrze nakręconej dramaturgicznej maszyny.
Również obraz elit artystycznych i intelektualnych przypomina nieco polskie dramaty z ducha anarcho-konserwatywnej kontestacji sprzed dwudziestu lat – w stylu choćby wczesnego Jana Klaty (przykładem Uśmiech grejpruta z przywołanej antologii, gdzie współczesny artysta brał stypendium za bezczynność, bo udowadniał, że nie da się robić sztuki po Zagładzie). U Iłynczyka i Błażewicza znajdujemy podobne, nieco zużyte kpiny z „postkolonialnej performatyki słowiańszczyzny w ujęciu Lacana” czy mniej może zgrane pytanie o to, jak w czasach zadekretowanej nagonki na migrantów odnajdzie się warszawskie Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Kluczowy wydaje się jednak wątek żony profesora Wojtka, Katarzyny (Ewa Szumska) – liberalnej kabotynki, kuratorki sztuki współczesnej robiącej pieniądze i karierę na nieszczęściu migrantów.
Odnotujmy i to, u Iłynczyka i Błażewicza żona profesora jest gorsza niż profesor – jak i żona policjanta gorsza jest w istocie niż sam policjant. Można też wskazać bardziej mainstreamowe konteksty Pigmaliona niż wspomnienia o polskim teatrze przełomu tysiącleci – są z pewnością w przedstawieniu Iłynczyka słyszalne echa twórczości Michela Houellebecqa.

Przyszłość to dziś
Przede wszystkim jednak Pigmalion to zjadliwa satyra na Polskę, która w 2035 roku wreszcie stała się Zachodem, czy też się z nim zrosła i przetrawiła w jedność, w nowoeuropejski bigos. My od nich wzięliśmy dobrobyt, oni od nas ideologię „przedmurza” i zadekretowaną moralną wyższość – podbijaną powracającymi w Pigmalionie opowieściami o polskich drzewkach w Jad Waszem – nieubłaganie zmieniającymi się w zaklęcia mające zaczarować cynizm dnia dzisiejszego.
Rok 2035 nie wydaje się przecież wcale tak odległy. Iłynczyk i Błażewicz uderzają w to, w co polski teatr zasadniczo boi się dziś uderzać, a co wokół nabrzmiewa i potwornieje. Rasizm, ksenofobia, panika antyimigrancka czy antyuchodźcza wylały się już daleko poza brzegi bajorka ekstremizmu, obchodzonego z daleka przez kulturalne towarzystwo. To poglądy mainstreamu, o którego głosy biją się dziś kandydaci na prezydenta. A obawa przed „przywilejami” Ukraińców zdaje się dziś wśród polskich mieszczan równie „racjonalna”, jak przed 1939 rokiem za „racjonalne” uchodziło numerus clausus na polskich uniwersytetach.
A i kpiny z asekuranctwa twórców sztuki współczesnej robią się coraz bardziej na czasie. I tak o polskiej niechęci do obcych sztukę musi wyreżyserować Białorusin, najmocniejsze przedstawienie o katolicyzmie politycznym i państwowym kulcie Jana Pawła II zrobił w Warszawie Chorwat z Bośni, repertuarowy spektakl o historii zakazu aborcji – Rumunka w Szczecinie. Bo Polacy, proszę państwa, teatr mają we krwi.