Trudne sprawy

W ciągu ostatnich trzech lat Katarzyna Minkowska stała się najbardziej rozchwytywaną reżyserką teatralną w Polsce. Jest bohaterką czasu, w którym wypaliły się gniew i chęć odważnych formalnych poszukiwań, a pozostały depresja i lęk.
„Miłość w czasach Tindera” – tym sloganem promowane były Sceny z życia małżeńskiego w reżyserii Katarzyny Minkowskiej, a dziś w krakowskim Starym Teatrze promocja to najważniejszy odcinek. Tinder budzi pewną – nie za świeżą może, ale jednak – ekscytację. Przygodne znajomości, dziwne międzyludzkie zderzenia, szansa na szybki seks. Bardziej adekwatne byłoby jednak inne hasło: „Miłość w czasach Instagrama”. Medium, które nie tyle pozwala mniej lub bardziej dyskretnie znaleźć towarzystwo, ile mówi nam, jak żyć, i pokazuje, jak żyć chcemy. A że niekoniecznie żyć się tak da – trudna sprawa.
Sprzężenie kultury terapii i mediów społecznościowych odbywa się u Minkowskiej – i w scenariuszu Małgorzaty Maciejewskiej – już w podstawowym przesunięciu w ramach pary głównych bohaterów. Marianne (Magdalena Grąziowska) nie jest już, jak u Ingmara Bergmana, prawniczką od rozwodów, a terapeutką par. A do tego influencerką – właśnie na Instagramie radzi, jak zmagać się z problemami w związkach. A że jej własny związek z Johanem, wykładowcą akademickim (w tej roli Szymon Czacki), idzie na zderzenie czołowe z górą lodową kryzysu – cóż, trudna sprawa.
Wychodzi z tego próba zmierzenia się z może nieco zbyt gładkimi próbami opakowania życia w narracje poppsychologii. „Nie wszystko jest tak, jak w twoich psychologicznych książkach!” – krzyczy w pewnym momencie Johan do żony. Trudno jednak powiedzieć, na ile spektakl Minkowskiej przygląda się tym narracjom krytycznie, na ile siłą rozpędu je powiela. Pewnie nie da się po prostu tego rozdzielić – to jest spojrzenie ze środka, ale też spojrzenie, które chwilami obija się o ramy, chciałoby wyjść na zewnątrz. Ale czy to możliwe? Trudna sprawa.
Tu postawmy kropkę. I przejdźmy do tego, jak przedstawienie Minkowskiej jest zrobione. Dostajemy przede wszystkim solidny kawał obyczajówki. Bardzo dobrze nieraz zagranej, efektownej, nieszczególnie odkrywczej czy zaskakującej. Tłumy walą – i walić pewnie będą, spektakl się podoba.
Ile w tym Bergmana? Dużo. Przedstawienie zaczyna się od wiernie powtórzonej sceny wywiadu ze szczęśliwym małżeństwem, od którego zaczyna się scenariusz słynnego filmu. Później zdarzają się różne odejścia od oryginału, jak na przykład pokazanie na scenie wzmiankowanej u Bergmana „tej trzeciej” (tam Paula, tu Ewa – gra ją Natalia Kaja Chmielewska), ale też wiele dialogów zaczerpniętych jest niemal wprost ze Szweda. I choć w metateatralnej scenie pada pytanie, czy tekst Bergmana „pokrył się kurzem”, niczym wzmiankowany u samego Bergmana oraz powracający i tutaj Dom lalki Ibsena – to wątpliwości te sprawiają wrażenie asekuracyjnej kokieterii. Bergman wiecznie żywy, krzyczy spektakl w Starym.
Uwspółcześnienia? Poza internetem i kulturą terapii? Niewiele. Jako kontrapunkt wobec małżeństwa Marianne i Johana dodana jest relacja poliamoryczna, czy raczej „konsensualnie niemonogamiczna”, zaprzyjaźnionej z małżeństwem pary aktorów Katariny i Petera (Ewa Kaim i Michał Majnicz, oboje w świetnej scenicznej formie). Tyle że wątek ten polega głównie na komicznych przerywnikach. Jeśli ktoś weźmie na poważnie prasowe zapewnienia o przyglądaniu się „innym modelom relacji” – to się rozczaruje.
Gdyby szukać inspiracji tego rodzaju teatralnej wrażliwości, byłoby to, rzucając w felietonowym uproszczeniu, gdzieś w pół drogi między dawną Agnieszką Glińską, z jej psychologicznym, intymnym teatrem, a Grzegorzem Jarzyną – pamiętajmy, że cenił on (i chyba ceni nadal) filmowe fabuły. Najistotniejszy nawias, w który brany jest sceniczny realizm, to potrojenie głównej pary – powracają obrazy Marianne i Johana z przeszłości (Chmielewska i Łukasz Szczepanowski) i w starszym wieku (Anna Radwan i Juliusz Chrząstowski). Skoki chronologiczne były i u Bergmana – nagle mijała dekada. Ale w teatrze przeplatanie planów czasowych w ramach jednej sceny, a także zacieranie rozróżnienia między rodzicami Marianne a Marianne i Johanem w przyszłości jeszcze bardziej osadza krakowski spektakl w terapeutycznym paradygmacie. Powtarzamy wzorce zachowań, wracają znane mechanizmy – Minkowska ilustruje dosłownie tę tezę.

W pobieżnym odbiorze Sceny z życia małżeńskiego to teatr, w którym trudno zauważyć, że rozgrywane są tu jakieś stawki poza uczuciami postaci i śledzeniem „samego życia”. Z drugiej strony gdzieś one się jednak czają, w zakurzonych kątach Sceny Kameralnej. Owszem, Bergman może wydać się bardziej lewicowy od Minkowskiej: materialna beztroska, ale i lęki małżeństw z jego filmu były wyraźnie umocowane w fabule. W dialogach Bergmana pojawiały się posiadane firmy i nieruchomości, fabryki, zamożni rodzice, podatki i łodzie, które przy rozwodzie można zachować albo stracić. U Minkowskiej terapeutka i wykładowca antropologii kulturowej w ogóle nie rozmawiają o pieniądzach.
Ale i to można czytać jako polityczny sygnał – ciężar tego, co w tym teatrze uważane jest za „społeczne”, przesuwa się poza temat ekonomii. Podobnie, choć chyba w bardziej świadomy sposób, traktują twórcy krakowskiego przedstawienia obecny u Bergmana wątek dawnego politycznego zaangażowania Marianne i Johana. Tam polityka była symbolem intensywnej młodości („Byłaś naprawdę cholernie atrakcyjna jako socjalistka!” – mówił Johan do Marianne). Tu – wątek przepisany, choć nie całkiem, na wątek Czarnych Protestów, na których poznali się młodzi, staje się raczej znakiem różnicy dojrzałości partnerów w początkach ich związku. Ona wiedziała, czego chce i w co wierzy, jemu to imponowało, bo nie wiedział, kim jest – jest to jakiś przypis do dzisiejszych rozmów o kryzysie męskości i mężczyzn. Choć, rzecz jasna, przypis drobnym drukiem. Znamienne skądinąd, że obecną u Bergmana „socjalistkę” Minkowska z Maciejewską zmieniają ostrożnie na „socjaldemokratkę” – chyba żeby nie drażnić polskiego, krakowskiego, mieszczańskiego ucha.
W ciągu ostatnich trzech lat Katarzyna Minkowska stała się najbardziej rozchwytywaną reżyserką teatralną w Polsce. Jest bohaterką czasu – czasu tego „młodszego” czy „nowszego” teatru, który przyszedł po „nowym” czy „młodym” – w którym wypaliły się gniew i chęć odważnych formalnych poszukiwań, a pozostały depresja i lęk. No i nuda, nuda zamknięcia w czterech ścianach, we własnej głowie, w nieprzesuwalnych społecznych uwarunkowaniach.
Na koniec: dygresja. Zdaje się, że jest jakiś związek między ogromnym popytem na teatr Minkowskiej a poczuciem wypłukania, zmęczenia, które czai się w zbiorowej psychice po wypieranej usilnie pandemii COVID-19, która zamknęła Polaków w domach. Związek ten polega chyba jednak na czymś więcej niż tylko na tym, że pierwsze szeroko docenione przedstawienie Minkowskiej, Cudzoziemka z Teatru Polskiego w Poznaniu, miało premierę cztery miesiące po uchyleniu kolejnego lockdownu i że miało dramaturgiczną ramę stypy – gdy o nadmiarowych zgonach wolano już zbyt wiele nie mówić. Ale jak to zbadać? Trudna sprawa.