Ewa Dałkowska: chciała wolności

Była królową, arystokratką języka, artykulacji i tembru. Niepowtarzalnego, jedynego takiego tembru w polskim teatrze i kinie, tembru stuprocentowej świadomości, co się mówi, kiedy oraz po co! – zmarłą 8 czerwca Ewę Dałkowską wspomina Jacek Poniedziałek.
Pierwszy wyjazd Ewki z nami, gdy jeszcze byliśmy w TR Warszawa. Z Dybukiem do Izraela. Robiła zastępstwo za Staszkę. Papierosek przed lotniskiem. Jakimś cudem znalazła się tam też Danka Maksymowicz, chyba jeszcze wtedy żona, a nie wdowa. Ewa z miną psotki: „Co było napisane nad wejściem do komory gazowej?… Uwaga, stopień!”. Szszszszszsz – fala szeleszczącego rechotu i komentarz: „Żydki mi opowiadały w Izraelu, oni chyba mogą, prawda?”…
Kilkanaście godzin później złazili już z Krzyśkiem całą Jerozolimę. Czasem sami, czasem z Michałem Sobelmanem. Podobnie przez kolejne trzy noce pobytu i często popijając z gwinta albo w knajpach. To małe miasto, wpadaliśmy tam na siebie. Cieszyłem się, że przejęła Warlika, ale mogło mi umknąć, że tu już też coś się działo…
Ona od Kaczora, od Pietrzaka, potem też od tego fatalnego Smoleńska…
Tyle razy przemawiała do mojego polskiego sumienia, mniej emocjonalnie niż ja do jej, ale zawsze tak samo bezskutecznie. „W tym kraju? A jaki to kraj? To nie można już powiedzieć: w Polsce?” „No jasne, Ewka, ale po co? Każdy rozumie. Jestem patriotą, ale daj mi mówić tak, jak chcę. Własne gniazdo wolno kalać, własny dom wolno krytykować i w ten sposób go naprawiać”. „Powiedz to warszawskim powstańcom!”
Ale bywało gorzej. W 2015, 2016, 2017 potyczki stawały się kłótniami, awantury – wojnami. Nie mogła i myśmy nie mogli się z tym pogodzić, że można się aż tak różnić. Nie mieściło się nam w głowach, nie mieściło się jej. To nie była po prostu niezgoda, to był straszliwy BÓL. Bolało nas, bolało ją. Bolało Krzyśka, tyle że on nie musiał tak często jak my patrzeć w te piękne, dobre i łagodne oczy, słuchając jednocześnie o błogosławieństwie, jakim są dla Polski Kaczyński z Kurskim oraz Macierewicz z Dudą.
W Kabarecie warszawskim grała Kundry, postać trochę z Wagnera, trochę z Isherwooda. Arystokratkę, matkę, fankę Hitlera, śpiewaczkę. Jej kwestia: „O czym to ja mówiłam, co było takie interesujące? Aha, Żydzi”, stała się naszym wewnętrznym hasłem, uszczypliwością, żartem powtarzanym chętniej, gdy Krzysiek przynosił kolejne scenariusze z Holokaustem w tle. Ona się nie zżymała. Nie ubolewała. Nie marudziła. Ona tylko przychodziła pełna niepokoju nawet w dni, kiedy nie miała prób i trochę chciała rozmawiać, a trochę podsłuchiwała czy przysłuchiwała się rozmowom i komentarzom. Nie rozumieliśmy, skąd ten jej chory niepokój. „Bo WY robicie ze mnie faszystkę, hitlerówkę, bo PiS tak WAM się kojarzy”. Nie spała wtedy, mało jadła, dużo piła i jeszcze więcej niż zwykle paliła. Bo wtedy jeszcze popalała.
Teatry puszczały przed spektaklami nagrania z fragmentami konstytucji. Po którymś spektaklu jeszcze w ATM-ie pyta: „Krzysiu, a o co chodzi z tymi nagraniami?”. „A nie zaszkodzi”. „To znaczy, że ja też mogę sobie coś puścić?” „Proszę bardzo”.
Niczego nigdy nie puszczała. Wystarczała jego zgoda. I uśmiech. I miłość.
Kiedyś po moim nerwowym wzmożeniu: „Jacek, ci ludzie, co? Ciągle problem z tymi ludźmi? Och, gdyby nie oni…”. I mnie też to wystarczało. Z miejsca wyłączało się to coś we mnie.
Ale najważniejsze – Ewa czuła się w Nowym jak w domu, ona z nami BYŁA w domu. W domu wśród bliskich, z rodziną. Nie była łatwa i milutka, my też tacy nie byliśmy. Nie przysłaniało to nigdy tej więzi, tej nierozerwalnej więzi, tej miłości. Tak – wzajemnej!
„Nic nie pamiętam, co my dzisiaj gramy?” „Ewka, serio?” „No serio, nie pamiętam, kurwa! Już nie wiem, co ja mam robić…” Ostatnie dwa lata grała ze słuchawką w uchu. Wściekała się, frustrowała, pomstowała: „Robicie ze mnie starą sklerotyczkę”. Ale wkładała słuchawkę i wtedy odpalała wrotki i frunęła, leciała albo raczej – jak mawiała sama – szła „z godnością”, tak jak z godnością radziła nam się kłaniać, nie wbiegać na scenę jak popisujące się małolaty.
I kiedy zniknął ten stres, ten niepokój, ta cholerna trema tekstu, która udzielała się także i nam – bo nie wiadomo było, czy znowu nie wypali: „Ja miałam bardzo aryjski wygląd, krótkie oczy i niebieski nos”, albo: „Mógł pan do mnie napisać do Tel Awiwu, wysłałabym panu paczkę pomidorów” (w tekście było oczywiście o pomarańczach) – znów stawała się królową, tą arystokratką języka, artykulacji i tembru. Niepowtarzalnego, jedynego takiego tembru w polskim teatrze i kinie, tembru stuprocentowej świadomości, co się mówi, kiedy oraz po co! Tym przepięknym niskim głosem. Głosem absolutnej prawdy. Humoru. I sensu.
„Krzysiek, co ty takiego w niej widzisz?” „A gdzie znajdę taką fantastyczną szajbę? Jest naszym narodowym skarbem!”
Cierpiała, bolało ją niemal wszystko już od kilku lat. Nagle dowiadywaliśmy się, że miała jakąś poważną operację, a już tydzień po niej siedziała z nami w samolocie i leciała do Ameryki albo do Azji. Nie skarżyła się, nie okazywała lęku. To ciało wciąż jej wysyłało sygnały, a ona nie słuchała, powtarzała zdanie „jej” Mongoła: „Nie maś laka”. I wierzyła mu, chciała mu wierzyć. Mam tutaj swoją teorię, że nie chciała spędzić starości w szpitalach i pod kroplówkami, pod chemią, pod ciągłym nadzorem. Chciała wolności, wolność kochała i wolności we wszystkim szukała. Z tą swoją cudowną i nieznośną czasem szajbą. Dziś ma tej wolności ocean.
Ewka, kocham Cię, tęsknię za Tobą, „nic już nie będzie takie jak przedtem”, bez Ciebie to zupełnie co innego, nie ma takiej i nie będzie – te wszystkie słowa są tutaj na miejscu, ale żadne z nich nie wyrazi człowieka i tego, ile znaczył, kiedy był.