Mieć czy być?

Nie potrzeba dziennikarzy śledczych i telewizyjnych programów, kiedy ma się do dyspozycji scenę. Teatr Jakuba Skrzywanka jest interwencyjny i ważny, a kieleckie przedstawienie, wyrosłe ze złości i chęci protestu, ostre, spójne, konsekwentne.
„Być… właścicielem” – odpowie na tytułowe pytanie instruktor flippingu, grany przez Kubę Gollę. Czym jest flipping? Najprościej: tanio kupić, drogo sprzedać. Nabyć nierentowne, zniszczone kamienice, najlepiej o „skomplikowanym stanie prawnym”, odremontować i sprzedać z dziesięciokrotnym przebiciem – na przykład instytucji publicznej albo na apartamenty. No tak, lokatorzy… Lokatorzy bywają problemem. Ale uśmiechnięty trener flippingu nauczy, jak poradzić sobie i z tą kwestią, a nawet zaproponuje ćwiczenie praktyczne – na manekinach i atrapie salonu, do którego wtargną energiczni kursanci. „Czyściciele kamienic” – to sformułowanie przyswoiliśmy sobie przy okazji afery reprywatyzacyjnej w Warszawie i tragicznej, do dziś niewyjaśnionej śmierci Jolanty Brzeskiej. Również w stolicy „skomplikowany stan prawny” nieruchomości oznaczał najczęściej mienie pożydowskie.
Teatr im. Stefana Żeromskiego doświadczył machinacji związanych ze swoją siedzibą w kamienicy przy ulicy Sienkiewicza i spektaklem Protest kielecki. Do kogo należą Kielce? zabiera głos we własnej sprawie. W pytaniu: „Do kogo należą Kielce?”, pobrzmiewa echo pytania: „Do kogo należały?”. Teatr powraca do relacji polsko-żydowskich (obecnych wcześniej w 1946 Tomasza Śpiewaka i Remigiusza Brzyka, a ostatnio w Skórze po dziadku Mateusza Pakuły). Ludność pochodzenia żydowskiego stanowiła przed wybuchem wojny 1/3 mieszkańców miasta. Julia Nowak (tekst) i Jakub Skrzywanek (reżyseria) dobitnie pokazują, że przemoc wobec powracających po wojnie Żydów miała przede wszystkim podłoże materialne i wynikała z lęku o utratę mienia i domów zasiedlonych już przez Polaków. Twórcy zrównują tym samym proceder czyszczenia kamienic z powojennymi pogromami. Dyskusyjny, ale mocny skrót udowadnia z całą mocą jedno: za własny dom można zabić. Wyraźnie pokazuje to trzyczęściowa struktura spektaklu, w którym cofamy się od współczesności przez przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych do okresu powojennego – czasu powrotów Żydów z obozów.
Trzy sekwencje narysowane są skrótową, satyryczną kreską. Rozgrywają się w różnych przestrzeniach – publiczność przechodzić będzie z Nowej Sceny do foyer, następnie do Dużej Sali Prób, by w finale udać się na zewnętrzny dziedziniec teatru. Spektakl otwiera wspomniane szkolenie dla „biznesmenów”, czyli przyszłych czyścicieli, prowadzone przez demonicznego manipulanta wraz z jego upiorną asystentką (podobną parkę pokazał Skrzywanek w krakowskim Zamachu na Narodowy Stary Teatr). Czworo siedzących na widowni kursantów, którzy pilnie słuchają, notują i dopytują swojego guru, w części praktycznej ochoczo poderwie się z foteli, by zmasakrować „instruktażowe” mieszkanie. Bo jest to zaiste karykaturalny i jednocześnie porażający instruktaż, obejmujący poszczególne etapy wywłaszczania: co najlepiej kupić, jak wejść do lokalu bez naruszania prawa, jak zawrzeć w umowie kruczki prawne, jak ułożyć się z komornikiem i konserwatorem zabytków, w końcu – jak przepędzić lokatorów. Czy trzeba dodawać, jak to się skończy?
Widzowie zostaną wysiedleni z wygodnych miejsc na widowni. Przejdą do foyer i wraz z domyślnymi rodzinami, wykurzonymi z podpalonej kamienicy przy placu Moniuszki, zderzą się z sytuacją braku dachu nad głową i przeniesienia do lokali zastępczych. Urzędniczka z megafonem zwinnie uniknie odpowiedzi na postawione pytania, a pracownicy socjalni w odblaskowych kamizelkach zaprowadzą nas do sali obrad miejskiego urzędu (zaaranżowanej w sali prób), gdzie pogorzelcom powinno się udzielić wyjaśnień – ale tylko w teorii. Przywita tu widzów urzędniczy standard – stoły z zielonym suknem, słone paluszki i woda. Tocząca się dyskusja między aktywistami a urzędniczką ujawni absurd sytuacji i dowolność w kwestii interpretacji przepisów. Jako petenci jesteśmy bezradni, zdani na łaskę instancji, ale jako urzędnicy mamy wiedzę, którą możemy wykorzystać do własnych celów. Twórcy spektaklu sięgają tu do opisanej przez dziennikarkę Lidię Cichocką autentycznej historii, w której pracownica Miejskiego Zarządu Remontu Budynków nadużyła kompetencji, by z korzyścią zakupić nieruchomości – podobnie jak uczyniły jej córka i wnuczka. Ile takich afer nigdy nie ujrzało światła dziennego?
Na szczęście jest Komisja Inwentaryzacji Mienia Komunalnego, która ma wyjaśnić nieprawidłowości w sprawach własności… Choć to wczesne lata dziewięćdziesiąte, czujemy, jakbyśmy ponownie wdepnęli w świat sportretowany przez Stanisława Bareję. O ile w pierwszej części spektaklu śmiechowi towarzyszyła groza, o tyle teraz dobrze znane, przerysowane mikroetiudy urzędnicze wzbudzają bezsilność. Kiedy na stole ląduje teczka z napisem „mienie pożydowskie”, zespół aktorski (porzucając na moment role urzędników) reaguje z jękiem: znowu to? Ileż można? Dawid [Żłobiński], po raz czwarty zagrasz Żyda?
Tym sposobem przechodzimy do źródła „skomplikowanego stanu prawnego” kamienic. Za plecami urzędników stoją na regałach zinwentaryzowane menory. „To wszystko było kiedyś czyjeś” – mówi w monologu Dawid Żłobiński i sięga do „Gazety Kieleckiej” z 1938 roku. Antysemicki artykuł Do kogo należą Kielce wskazuje, że posiadaczami około 50% nieruchomości w śródmieściu byli polscy Żydzi. Tekst w tonie szczucia apeluje do dumy i godności polskiego Sarmaty. Za chwilę wybuch wojny ułatwi zmianę właścicieli kieleckich kamienic.
Ponownie cofamy się w czasie i wracamy na widownię, by oglądać tradycyjne świętokrzyskie wesele. Jest 1945 rok. Zamiast atrapy salonu tym razem na scenie stoi szkielet domu. Przez ażurowe ściany patrzymy na tańce, oczepiny i picie wódki zagryzanej kiszonym ogórkiem. Świętowanie przerywa jednak nieproszony gość – Szlojm Himelfarb, który właśnie wrócił z obozu. Wesele odbywa się w jego domu. Życząc zdrowia parze młodej, mówi twardo: „Ta ziemia jest moja” – czym podpisuje na siebie wyrok.
Można przyczepić się do wyłożonej – chyba zbyt ostentacyjnie i jednoznacznie – tezy (podbitej jeszcze demagogicznym finałem rozegranym na dziedzińcu teatru), ale jest to jeden z ważniejszych i bardziej udanych spektakli Skrzywanka w ostatnim czasie. Wyrosły z autentycznej złości i chęci protestu, jest ostry, spójny, konsekwentny, a jego zasięg nie tylko lokalny. Przedstawienie posługuje się językiem reportażu (znakomity research, dokumentacja, fakty, argumenty, rekonstrukcje zdarzeń, szybkie skróty, mocne tezy i jaskrawe środki). Groteska i przerysowanie służą uzyskaniu dosadnego efektu i idą w parze z narastającą grozą. Finał może być tylko jeden: zabić, by posiąść.

Koncept twórców realizuje wspaniały siedmioosobowy zespół aktorski. I trzeba tu wymienić wszystkich, bo każdy dostaje – i wykorzystuje – szansę na kilka szybkich, machniętych grubą kreską portretów: Dagna Dywicka, Klaudia Janas, Beata Wojciechowska, Mateusz Bernacik, Kuba Golla, Łukasz Pruchniewicz, Dawid Żłobiński. Grają w bliskości i w kontakcie z niewielką publicznością, gotowi na interakcje i widzowską inicjatywę.
Ujawniając i nagłaśniając tło konfliktu o budynek teatru, a także o sąsiednie kamienice, artyści udowadniają, że teatr to silne medium. Nie potrzeba dziennikarzy śledczych i telewizyjnych programów, kiedy ma się do dyspozycji scenę. Jest to wprost teatr interwencyjny, ważny i mówiący bardzo głośno we własnej (i nie tylko) sprawie. Doceniam tę funkcję teatru Skrzywanka, zastanawiam się tylko, czy trzeba tak krzyczeć – czy ściszenie dobitności przekazu o pół tonu nie przyniosłoby więcej korzyści. Widzowie naprawdę nie są ani głupi, ani głusi.