Młodzi gniewni

Grzechem pierworodnym spektaklu Piotra Ratajczaka jest rozpaczliwe pragnienie uczynienia z Przedwiośnia komentarza do bieżących spraw politycznych.
Powieść Stefana Żeromskiego to błyskotliwy zapis burzliwych zmian społecznych i politycznych początku XX wieku. Wielkie idee, ścieranie się historycznych sił, konflikt racji. Wszystko to w opolskim spektaklu zostaje uproszczone, spłycone i opowiedziane w poetyce wiecowej publicystyki. Efektem jest myślowy oraz inscenizacyjny bałagan. Fizyka kwantowa, kwestia ukraińska, kryzys męskości, wojenna trauma, wreszcie żarłoczny „antyelitaryzm” – czymkolwiek miałby być – zlewają się w hałaśliwą, telewizyjną pulpę.
Wszyscy są tu wkurzeni i źli, wszyscy krzyczą i strzelają. Oglądamy figury płaskie i jednowymiarowe. Ci najbardziej wkurzeni szukają zemsty na niemrawych i zbyt umiarkowanych elitach, które tworzą technokraci pokroju Gajowca (Leszek Malec) – tkwiący w papierach i snujący skomplikowane projekty. Podział ustanawia już pierwsza scena, w której ubrani w skórzane płaszcze bolszewicy biją profesora fizyki kwantowej (Rafał Kronenberger) – w imię dziejowej antyelitarności. W ogóle dużo się tu mówi, a raczej krzyczy o elitach. Przypomina to program publicystyczny podsumowujący niedawne wybory. Nikt nie broni teatrowi żywego reagowania na społeczno-polityczną rzeczywistość, tylko po co powtarzać banały i oczywistości.
Największym problemem opolskiej inscenizacji nie jest jednak nachalność politycznej aluzji, lecz przewidywalność. U Żeromskiego cały ten dziejowy zgiełk znajduje odbicie w procesie dojrzewania głównego bohatera – Cezarego Baryki. To jego intelektualna, emocjonalna i moralna ewolucja, w której młodzieńczy idealizm stopniowo ustępuje miejsca goryczy, jest głównym tematem powieści. Tymczasem u Ratajczaka Baryka (Jakub Klimaszewski) od pierwszej do ostatniej minuty jest nabuzowanym kolesiem przywodzącym na myśl kibola. Nie ma w tej postaci niuansów, nie ma ewolucji. Właściwie nie wiadomo, co pcha go najpierw w ramiona komunistów, potem zaś ku pięknej wizji szklanych domów. Koncept wywiedziony przez Żeromskiego z modernizmu i humanizmu u Ratajczaka zostaje spłycony i skarykaturowany – podobnie jak inne wielkie idee początku XX wieku.
Baryka biega więc po scenie, trochę krzyczy, trochę romansuje z dość rozhisteryzowanymi postaciami kobiecymi: skrzywdzoną i żądną krwawej zemsty na Ruskich Karoliną (Monika Stanek) czy demonicznie uwodzicielską albo nienasyconą erotycznie Laurą (Karolina Kuklińska). Jest jeszcze szlachetna i elegancka, acz do bólu stereotypowa Matka szlachcianka (Beata Wnęk-Malec). Wszystkie bohaterki są psychologicznie spłycone i rysowane zbyt grubą kreską.

Najmocniejszym elementem spektaklu jest scenografia Marcina Chlandy. Monumentalny, betonowy, brutalistyczny bunkier usytuowany w głębi sceny otaczają efektownie oświetlone okopy. Ta mroczna i sugestywna przestrzeń jest jednocześnie pułapką. Gdy mija pierwszy zachwyt wizualnym znakiem, wszystko staje się jasne. Od pierwszej do ostatniej sceny tkwimy razem z Baryką w okopach, z których nie uciekniemy. Wszystko, co widzimy, to jedynie mroczne powidoki straumatyzowanej wyobraźni bohatera.
W materiałach towarzyszących premierze twórcy sygnalizowali, że interesuje ich wątek PTSD. I gdyby rzeczywiście się nim zajęli, byłoby to interesujące. Na rodzimych scenach temat zespołu stresu pourazowego podejmowany jest rzadko, choć przecież wojna, niebezpiecznie bliska, towarzyszy nam już od kilku lat. To wymagałoby jednak psychologicznych niuansów, pogłębionych portretów i wnikliwej wiwisekcji zamiast galerii przejaskrawionych i wiecznie wkurzonych bohaterów z Baryką na czele. Nadchodzi świat brutalnych i wkurzonych (nie do końca wiadomo na co) facetów – zdaje się mówić Ratajczak. Skąd bierze się ich złość? Próżno zgadywać.