Wyrób

Nie dostrzegam w tym panoptikum prawdy ani o czasach, ani o emocjach, mimo że cały czas jest mowa o pragnieniu miłości, także w kontekście wolności, którą odzyskaliśmy w 1989. Trochę w tym mrugania okiem, trochę dowcipu, ale najwięcej papieru.
Wojciech Faruga i Julia Holewińska w swej pierwszej premierze w Teatrze Dramatycznym stematyzowali swą obecność w tym miejscu. Z przedpremierowych wypowiedzi dowiedzieliśmy się nie tylko, że obydwoje są warszawiakami, ale także, że mieszkali na tej samej ulicy. I to na tej szczególnej, bo przedzielonej Dworcem Centralnym i Pałacem Kultury i Nauki. On na odcinku zachodnim wciąż noszącym nazwę Chmielna, ona na wschodnim, za PRL-u przemianowanym na Rutkowskiego. On rocznik 1981, ona dwa lata młodsza, więc ich wspomnienia dotyczą nie tylko jednego miejsca, ale i czasu. Postanowili o tym opowiedzieć.
Temat pojawił się podczas pracy nad Ostatnimi dniami Eleny i Nicolae Ceaușescu (Teatr Polski w Bydgoszczy, 2023) – pierwsze zakażenia HIV i zachorowania na AIDS w kraju pod komunistycznym reżimem. Ludzkie historie, strach przed nieznanym wirusem, śmiertelną chorobą, i system, który próbuje nie tyle sobie z problemem poradzić, ile go zatuszować. Przecież nawet o homoseksualizmie nie mówiło się oficjalnie, a o narkomanach w Polsce za sprawą Marka Kotańskiego i Monaru dopiero od końca lat siedemdziesiątych.
Tożsamościowe gesty wobec Teatru Dramatycznego wykonywali także inni artyści, którzy zaczynali tu pracę: Grzegorz Jarzyna realizując Niezidentyfikowane szczątki ludzkie i prawdziwą naturę miłości Brada Frasera (1998), czy Paweł Miśkiewicz powołując festiwal Warszawa Centralna (2008, 2010, 2012) i pokazując takie premiery jak Klub Polski (2010). Doceniam tego rodzaju działania, ale Aniołów w Warszawie nie mogę niestety dopisać do ciągu sukcesów artystycznych tej sceny.
Autorka tekstu i reżyser już w tytule zaznaczają jeszcze inną inspirację – Anioły w Ameryce: dramat Tony’ego Kushnera z 1991 roku, jego telewizyjną realizację w reżyserii Mike’a Nicholsa (2003) i do dziś grany w Nowym Teatrze spektakl Krzysztofa Warlikowskiego (TR Warszawa, 2007). Wszystko to dzieła kultowe. Holewińska i Faruga nawiązują do nich także formą, proponując epicką opowieść z galerią postaci, która portretuje społeczeństwo, wątki się w niej przeplatają, rzeczywistość miesza z urojeniami. Demonstracyjnie nie spieszą się z opowieścią. Rozciągnięty prolog, który ma nas wprowadzić w atmosferę Centralnego z lat osiemdziesiątych (i jednocześnie przypomnieć, że jesteśmy tu i teraz), jeszcze zaciekawia dziwacznością, ale już mozolnie nizane scenki i papierowe dialogi upominają się o innego dramaturga niż Julia Holewińska, a kręcąca się scena i kroczący po niej korowód postaci proszą reżysera o zmianę rytmu.
W pierwszej kwestii słyszymy, że jest rok 1984. Uruchamia się skojarzenie z dystopią George’a Orwella. Nie oglądamy jednak jej spełnienia, choć zaraz otrzymujemy informację, że pierwszy przypadek zakażenia HIV w Polsce wykryto w 1985 roku, a pierwsze zachorowanie na AIDS rok później. Spektakl nie wybrzmiewa też niedawną covidową trwogą. Wpisuje się w trend nie tyle sentymentalizowania PRL-u przez polski teatr, ile przedstawiania go w tonie podręcznikowej czytanki, czasem komiksu, w których wszystko się pięknie tłumaczy, a na okrasę są piosenki – tu z epoki. Opowieść Marcina Napiórkowskiego, Katarzyny Szyngiery i Mirosława Wlekłego o „Solidarności”, czyli 1989, uratowała musicalowa forma, jej świetne wykonanie, hiphopowe, więc dalekie od czasów, kompozycje Andrzeja Mikosza, a przede wszystkim jasna intencja, dlaczego przywoływana jest przeszłość – w celu zbudowania pozytywnego mitu i wokół niego wspólnoty.
W Aniołach w Warszawie w kontrze do epoki stoi tylko scenografia Katarzyny Borkowskiej – abstrakcyjna, ale tracąca ten walor na rzecz symboliki przez natręctwo sposobu jej ogrywania i monumentalizm. Pozostałe elementy przedstawienia przypominają dobrze odrobioną pracę domową, zwłaszcza scenariusz. Julia Holewińska gorliwie przewertowała źródła, zebrała relacje i upchnęła je w modelowych bohaterach oraz przewidywalnych relacjach między nimi. Niczym w sztuce dobrze skrojonej, czy gorzej – produkcyjniaku, bo z tezą.

Mamy funkcjonariusza MO na odcinku infiltrowania środowisk, w których szerzy się HIV (akcja „Hiacynt”), jego kochankę, prostytutkę z warszawskiego Pigalaka, która mimo swej ekskluzywności ulega zakażeniu. Sekretarkę tegoż ubeka, niedopuszczającą myśli, że ma syna homoseksualistę, owego syna, pasjonata wolnej miłości na Centralnym i kariery aktorskiej. Parę bokserów skrywających skłonność do męskiej płci (jeden jest do tego informatorem służb), żonę tego drugiego, która nieodwzajemnioną miłość do męża, a i wiarę, odreagowuje lekami. Lekarkę z misją i słabością do literata chorego na hemofilię. Aktorkę-opozycjonistkę, reżysera filmowego o międzynarodowej renomie i jego kochanka, który reprezentuje grono literatów z paryskiej emigracji. Wreszcie bezradnego księdza i syrenę ze stołecznych cieków wodnych. Łatwo w tych wizerunkach odczytać nawiązania do bohaterów Kushnera i do biografii realnych osób. Trochę w tym mrugania okiem, trochę dowcipu, ale najwięcej papieru. Reżyser wziął to za dobrą monetę, a więc nie pomógł aktorom. Patrzymy, jak Helena Urbańska walczy z fatalnym kostiumem syreny, jak Anita Sokołowska nie ustaje w nerwowym paleniu papierosa i z marsem na twarzy zabiega o pacjentów (a że ma potencjał zupełnie inaczej zagrać bohaterkę, zdradza w niemej scenie „tańca”). Aktorzy sztance ubarwiają karykaturą (Marcin Bosak jako reżyser, Łukasz Wójcik jako jego kochanek) lub komizmem (Agnieszka Wosińska jako matka, Anna Szymańczyk jako żona homoseksualisty), a niektórzy robią, co mogą, na przykład śpiewają przeboje o miłości.
Nie dostrzegam w tym panoptikum prawdy ani o czasach, ani o emocjach, mimo że cały czas jest mowa o pragnieniu miłości, także w kontekście wolności, którą odzyskaliśmy w 1989. W finale w tonie prowokacyjnej odezwy słyszymy o prawie do różnych form kochania się. To wyraźny adres do widzów, także queer: Dramatyczny to wasze miejsce! I ta publiczność przyjmuje spektakl z entuzjazmem. Tak, to wciąż aktualna sprawa, ale czy do tego potrzebna była ponad trzygodzinna opowieść o PRL-u?! I to skrojona na miarę Fausta, jakby twórcy nie wyciągnęli wniosków z klęski w Teatrze Narodowym. Tam przynajmniej przez trzy i pół godziny słuchaliśmy dobrej literatury. Tu otrzymujemy produkt na kształt wyrobów czekoladopodobnych, którymi mamiono nas w słusznie minionych czasach.